Выбрать главу

— To strasznie ciekawa powieść, ale miejscami trudno zrozumieć. No i przekład kiepski, trafiają się nawet błędy.

— Co mówisz? To dziwne — rzekł historyk.

— Tak. O, tu na przykład — pokazał Nils: — „Serce ściska mi żal po utraconych narzędziach”.

— Jaki błąd w tym widzisz?

— Jak to? Przecież „żal” odnosi się tylko do przedmiotów ożywionych. Żałować można tylko żywej istoty, a nie rzeczy…

— Tak jest dziś, mój chłopcze — powiedział Moleticz — ale dawniej było inaczej. Powiedzenie „żałować rzeczy” razi twoje ucho, bo do niego nie przywykłeś, a nie przywykłeś dlatego, że warunki, jakie utworzyły to połączenie pojęć, przestały istnieć przed wiekami.

— A ja myślałem, że to błąd — zdziwił się Nils.

W otwartych drzwiach ukazało się kilkoro ludzi; podeszli do nas i przysłuchiwali się rozmowie.

— Tu dalej — ciągnął Nils, najwidoczniej rad, że spotkał kogoś, kto może rozwiązywać jego wątpliwości — jeden mądry i ciekawy człowiek zaczyna naraz marzyć o tym, jakby to było pięknie, gdyby każdy mógł mieć własny samolot, i zaraz dodaje: „Ale to bajka”.

— No tak. Przecież akcja toczy się w średniowieczu. Powiedzenie, że każdy człowiek może mieć własny samolot, brzmiało wtedy jak zdanie z bajki.

— Ależ to jakieś głupie marzenie! Co z tego, że dziś nie brzmi to jak zdanie z bajki, kiedy i tak nikt nie ma własnego samolotu.

— Pewnie, że nie, bo to nikomu niepotrzebne.

— Zaraz… — zastanowił się Nils. — A dlaczego właściwie dzisiaj nikt nie ma własnego samolotu?

— Wyjaśnię ci. To, co mówił bohater powieści, nie jest znowu tak całkiem pozbawione sensu. Dawno temu, w epoce barbarzyńskiej, istniała indywidualna własność środków produkcji, a także wytwarzanych dóbr. Potem, na niższym etapie komunizmu, środki produkcji stały się własnością społeczną, ale konsumpcja dóbr dalej była indywidualna, to znaczy, że każdy człowiek mógł mieć własny samolot — jak o tym właśnie marzył bohater tej książki. Jednakowoż rozwój społeczny nie zatrzymał się, kiedy to marzenie się urzeczywistniło, ale postępował dalej, i dzisiaj żyjemy już w czasach zaniku indywidualnej własności nawet dóbr konsumpcyjnych. A czemu się tak dzieje? To wynika z coraz pełniejszego realizowania zasady: „każdemu według jego potrzeb”. Do czego służy samolot? Żeby przenosić się z miejsca na miejsce. Wzywasz go i lecisz, a przyleciawszy, dokąd chciałeś, przestajesz się nim interesować, prawda? A gdybyś miał własny samolot? Gdzie go umieścisz? W domu. A kiedy polecisz rakietą na drugą półkulę, nie weźmiesz go z sobą: transport byłby kłopotliwy, lepiej by mieć tam, u celu podróży, czekający drugi samolot. Też własny. No, ale człowiek przedsiębierze wciąż rozmaite podróże rakietowe; u końca każdej trzeba więc przygotować sobie samolot. Będąc konsekwentnym, należałoby ustawić swoje samoloty na wszystkich dworcach rakietowych Ziemi, bo a nuż kiedyś się tam wybierzesz i co wtedy poczniesz bez samolotu? W końcu, gdyby każdy z nas postępował tak samo, całą Ziemię pokryłyby samoloty, tysiące maszyn czekających, bo być może jakaś sprawa zawiedzie w te strony ich właściciela. Cóż by to było za marnotrawstwo, co za niewygoda! Bo i tak nie umieściłbyś swoich maszyn we wszystkich miejscach Ziemi. Rezygnując natomiast z „przywileju własności”, masz dziś na Ziemi w każdej chwili taki pojazd, jaki najbardziej ci odpowiada.

— Rozumiem — rzekł Nils — my wyprzedziliśmy nawet marzenia starożytnych… ale własny samolot można by mieć i dzisiaj, prawda?

— Oczywiście, że można. Nasz stosunek do tego zagadnienia tak się jednak odmienił, że podobną „własność” każdy poczytałby za kłopot, a nie za „spełnienie marzeń”.

W tej chwili sufit zapłonął czerwono, a cały statek zadygotał bardzo nieznacznie, lecz wyraźnie. Rozległo się jakby głuche, metalowe westchnienie. Potem nastąpiła cisza, w której odezwały się niewidzialne głośniki:

— Uwaga! Pogotowie alarmowe pierwszego stopnia. Wszystkie zespoły grawitacyjne — stop! Uwaga! Przygotować się na zanik grawitacji.

Poczułem, że staję się coraz lżejszy. Gea hamowała swój ruch wirowy, jeszcze chwila i wnętrze sali wypełniło się fruwającymi wolno ludźmi. Fotele, kilka stolików, wszystko, co nie było przytwierdzone do podłogi, pływało teraz, nieważkie, w powietrzu. Tuż przed moimi oczami przesunęła się jakby zastygła w wyrazie niesłychanego zdziwienia wielka marmurowa twarz jednego z posągów; dotknąłem palcami sufitu. Trwało to może dwadzieścia sekund, potem głos odezwał się:

— Uwaga! Odwołuję pogotowie alarmowe pierwszego stopnia. Zespoły grawitacyjne w ruch! Uwaga! Oczekiwać dalszych wezwań.

Opadliśmy na podłogę jak balony, z których wypuszczono gaz; każdy, dotknąwszy stopami posadzki, chwytał się jakiegoś bliskiego przedmiotu, by utrzymać równowagę. Przez kilka mgnień panowała jeszcze konsternacja, potem, prawie biegiem, ruszyliśmy na pokład gwiazdowy.

W dole wciąż rozpościerał się taki sam widok: pręgowana, olbrzymia masa Jupitera ciskała w nas swój mętno–bursztynowy blask. Z tyłu, jakieś kilka czy może kilkanaście kilometrów za Geą, wisiał w przestrzeni nieruchomy, świecący kłąb gazów, rozprężający się bardzo powoli, jak eksplodująca gwiazda. W absolutnej ciszy, w której rozlegały się tylko nasze przyśpieszone oddechy, słychać było krótkie, urywane głosy brzęczyków łączności, potem kilkakrotnie gwizdnęły pośpieszne windy, wreszcie rakieta zastopowała i obróciwszy swoje wyloty prosto ku tarczy Jupitera, raz i drugi uderzyła w jej kierunku krótkim płomieniem. Potem rozszedł się po pokładach odległy, przytłumiony świst — to poszły w ruch statyczne emitory promieniste. Okręt, lekko przechylony, wisiał skosem nad biegnącą we wszystkie strony tarczą planety. Znowu gwizdały windy, nikt z nas nie ważył się łączyć teraz ze sterownią, by nie przeszkadzać astrogatorom.

Po jakichś pięciu minutach wszystko się uspokoiło i chcieliśmy właśnie ruszyć do najbliższego telefonu, gdy ponownie ozwały się głośniki:

— Uwaga! Wezwanie specjalne. Wszyscy lekarze na stanowiska!

Pośpieszyłem do windy. Zniosła mnie na dół; gdy biegłem do sali operacyjnej, wypadła mi naprzeciw Anna Ruys.

— Co się stało?! — zawołałem.

— Nieszczęśliwy wypadek! Nie czas teraz na objaśnienia, jedź na dół, do komory ciśnień, zaraz tam będę! — Wepchnęła mnie do windy i zatrzasnęła drzwi tak szybko, że nie zdążyłem nawet odpowiedzieć. Jechałem więc w dół, nie wiedząc po co, gdy wtem na przedostatniej kondygnacji winda stanęła, drzwi się rozsunęły i weszli do niej Ter Akonian i Yrjöla.

— Co się stało? — zwróciłem się do nich, gdy ponownie uruchomiona winda zaczęła opadać.

Jak dowiedziałem się ze słów inżyniera, z Ganimeda, księżyca Jowisza, który mijaliśmy w odległości zaledwie osiemdziesięciu tysięcy kilometrów, wyleciał rankiem na nasze spotkanie jakiś człowiek. Był to zapewne student kosmodromii, odbywający roczną praktykę na stacji astronautycznej znajdującej się na powierzchni Jowiszowego satelity; żyją tam zwykle kilkudziesięcioosobowe, rokrocznie zmieniające się zespoły, w zupełnym odosobnieniu, połączone z Ziemią tylko komunikacją radiową. Pilot, który wyruszył naprzeciw nam jednoosobową rakietą, od dawna musiał wiedzieć o locie Gei i z niecierpliwością oczekiwał jej przybycia.

Jak to nieraz robią młodzi zapaleńcy, wyłączył automatyczne bezpieczniki sterów swego stateczku, aby swobodnie wykonać na naszą cześć kilka karkołomnych ewolucji. Jakoż wykonał dwukrotny looping wokół Gei, która odpowiedziała mu sygnałami ostrzegawczymi, a gdy nie poskutkowały, otoczyła się czerwoną chmurą dymową. Kiedy i to nie odniosło rezultatu, okręt zwiększył szybkość. Manewrami Gei zawiadywały automaty, gdyż w sterowni nie było w tym czasie nikogo z astrogatorów. Szalony pilot, zlekceważywszy ostrzeżenia, widząc, że Gea poczyna mu umykać, rzucił się za nią w pogoń, wyciskając całą moc ze swej rakietki. Podchodząc do naszej burty od strony Jowisza, nie wziął pod uwagę jego przyciągania, przez co stateczek, zbyt ostro skręciwszy, dostał się w strefę odrzutu gazów atomowych. Porwana wirem rakieta zatoczyła się, a pilot, utraciwszy w zamęcie orientację, usiłując wyrównać lot, pełną szybkością ruszył prosto w burtę Gei. Na jakikolwiek manewr wymijający było za późno; gdy odległość zmalała do kilkuset metrów, automaty włączyły emitory promieniste i stateczek otrzymał potężne uderzenie promieniowania, które gwałtownie go zahamowało. Zawisł bezwładnie w próżni i być może runąłby na tarczę Jowisza, gdyby nie nasze następne manewry. Gea zastopowała, wstrzymała ruch wirowy i polem magnetycznym wessała niefortunny stateczek do swego wnętrza.