Выбрать главу

Schrey wstał, a raczej zatoczył się od pulpitu. Podtrzymałem go ramieniem, wargi mu się trzęsły, usiłował coś mówić, przeczyć, odpychał mnie, zdawało mi się, że złowiłem wyszeptane ziającym oddechem słowa: „ja sam”, ale go nie puściłem. Anna podeszła do nas, we troje wyszliśmy zza osłony.

Przed nami, na skośnie uniesionej tafli, leżało nagie ciało młodzieńcze. Od wąskich stóp wystrzelało ku biodrom; z ich ścięgnistej zwory wznosiły się łuki torsu. Szyja jak mocna, biała łodyga podtrzymywała skłonioną w bok, obciążoną czepcem bandaży głowę z opuszczonymi do snu powiekami. Nikły jeszcze oddech to pogłębiał, to spłycał cienie w zaklęśnięciach obojczyków. Staliśmy nieruchomo, a pierś rozdymała się, żebra grały i widać już było, jak krew niewidzialnym nurtem podbija pulsy ciała. Wtedy ogarnęła mnie wielka radość, jak gdybym po raz pierwszy ujrzał jego uratowane od zagłady piękno.

PILOT AMETA

Pierwsi astronauci, którzy przed jedenastu wiekami wyruszyli na podbój kosmosu, wyobrażali sobie krajobraz podróży jako czarną, wyiskrzoną głąb, na dwie czasze rozdzieloną pierścieniem Drogi Mlecznej; wiedzieli, że ujrzą znane z Ziemi konstelacje jako olbrzymie chmury świateł, bryłowate zawieszone w otchłaniach, i oczekiwania ich spełniły się, zarazem jednak doświadczyli tego, czego wyobrazić sobie nie może nikt, kto sam nie był wśród gwiazd.

Starożytni żeglarze unosili się nad rozległością oceanu, lotnicy — nad niezmierzonym przestworzem atmosfery, pierwsi zdobywcy krain biegunowych opiewali bezkresny ogrom Białego Milczenia, czym jednak są wielkości ziemskie w porównaniu z próżnią, w której goreją miliardy światów? Nieprawda, że wielka przestrzeń jest rzeczą tego samego rodzaju co przestrzeń mała, jak powiada chiński filozof w prastarej przypowieści. Zrodzone na Ziemi uczucia, nawyki, nadzieje rozpadają się już w pierwszym zetknięciu z nieskończonością.

Wszelka ocena odległości na oko jest tu niemożliwa. Jakaś spostrzeżona iskierka może być równie dobrze światłem drugiego statku, mknącego w pobliżu, jak gwiazdą wysyłającą swe promienie poprzez tryliony kilometrów pustki. Przedmioty, trafione blaskiem słonecznym, ukazują się raptownie, wychodząc zaś z jego zasięgu, okryte cieniem jakiegoś ciała niebieskiego, znikają tak nagle, jakby nigdy nie istniały. Zarazem znika poczucie ruchu. Rakieta może zawisnąć bezwładnie lub mknąć z najwyższą szybkością — gwiazdowe niebo pozostaje jednakowo nieruchome. Każda zmiana kierunku rakiety, każdy zwrot i zakręt postrzegane są jako ruchy sfery gwiazdowej i wszystkie zmysły jednoczą się, by złudzenie to stało się zupełne. Na Ziemi dobroczynne działanie perspektywy powietrznej, zmiękczającej ostrość rysunku dalekich planów, osadza każdy przedmiot we właściwym miejscu skali przestrzennej, w próżni natomiast rzeczy są widzialne albo dobrze, albo wcale; brak tu jakichkolwiek przejść, przyćmień, półtonów, istnieje tylko bezwzględny blask i równie bezwzględna ciemność.

Starożytni żeglarze niewiele myśleli o głębinach rozpościerających się pod powierzchnią mórz, nie one były ich wrogiem, to nieprzyjazne wichry, burze, tajfuny atakowały i topiły ich statki, nadsyłając wszakże widzialne zwiastuny. Wróg zapowiadał swe przybycie spiętrzonymi falami, zamętem wody i chmur. Stając z nim oko w oko, doznawali jego potężnych ciosów i uderzeń, parowali je i zwyciężali lub ginęli w walce. Nic podobnego nie istnieje wśród gwiazd. Dopóki nie wynaleziono nieustającej osłony radarowej, statki były narażone na ciosy nadlatujących meteorów; często ułamek sekundy dzielił całkowitą pogodę podróży od unicestwienia w śmiertelnym zderzeniu. Potem stworzono i krok za krokiem doskonalono środki obrony; nieustannie opłacane ofiarami, poczęły tworzyć się zasady i prawa żeglugi gwiazdowej, niepodobne do ziemskich.

Tak na przykład mówi się o spotkaniach rakiet. Są one notowane w księdze okrętowej jako bliskie, jeżeli statki przechodzą obok siebie w odległości kilku tysięcy kilometrów, to znaczy jakby na przeciwległych krańcach największego oceanu ziemskiego, a jeśli mijają się o przestrzeń równą średnicy Ziemi, wydarzenie to jest jeszcze zapisywane jako spotkanie i tak być musi, gdyby bowiem ludzie usiłowali przenieść nie zmienione obyczaje ziemskiego podróżowania w otchłań kosmosu, skazaliby się na ostateczną samotność. Jak wynika bowiem z elementarnego obliczenia, między planetami mogłyby krążyć nie miliony, ale miliardy statków, a jednak upłynęłyby tysiąclecia, zanim jeden przeszedłby obok drugiego dość blisko, żeby go można dostrzec nie uzbrojonym okiem.

Każdy z nas, współczesnych, sądzi, że zna krajobraz podróży gwiazdowych. Przywykamy doń od najwcześniejszej młodości, poznajemy jego bezdenny mrok i lodowatą pustkę, lecz dzięki bezpieczeństwu lotu, sprawności statków i ciągłemu obcowaniu z czarnym niebem, otwierającym się w oknach pocisków, przychodzi do pewnego oswojenia z widokiem; podróżny zaczyna coraz większą uwagę zwracać na planety, które są dla próżni tym, czym dla pejzażu ziemskiego wzgórza, drzewa, rzeki, tym, co nadaje mu piętno zmienności; prawda, że nikłej, ale dostrzegalnej, a to już znaczy wiele. Tarcze jednych globów zmniejszają się, innych rosną, księżyce i planety wchodzą w rozmaite fazy, wędrują po trwającym w bezruchu gwiazdowym tle i w taki sposób naocznie doświadcza się postępów podróży, mając przy tym w zasięgu spojrzenia — inaczej niż na Ziemi — zarówno punkt wylotu, jak i jego cel.

Z historii kosmonautyki znane są opisy lęku, jaki opanowywał podróżników, kiedy na czas jakiś Ziemia skrywała się za którymś ciałem niebieskim. Niejeden młody człowiek uważa podobne wyznania za oznakę słabości; czym bowiem, sądzi, może być dla patrzącego z odległości milionów kilometrów błękitna plamka świetlna, na której nie można nawet rozróżnić zarysu kontynentów i oceanów? Ale podobnie jak starzy kosmonauci przekonali się o tym, że przestrzeń międzyplanetarna nie jest rzeczą tego samego rodzaju co przestrzeń ziemska, tak samo my, ludzie Gei, poznaliśmy prostą i ciężką prawdę, że podróż krótka w niczym nie jest podobna do podróży długiej.

Jak wiadomo, Gea nie ruszyła od razu w kierunku południowego bieguna Galaktyki, lecz przemierzała najpierw cały układ słoneczny w płaszczyźnie ekliptyki. Minęliśmy więc pozaziemską strefę małych planet, w której wiruje około 260 miliardów asteroidów, potem, za Marsem, przecinaliśmy widoczne jako czarne linie na mapach nieba tory licznych komet rodziny Jupitera, które ten olbrzym naszego układu uczynił swymi niewolnikami, wychwytując je w przestrzeni potęgą swej daleko rozpościerającej się grawitacji. Nieustannie przemieszcza on ich drogi, aż wreszcie wygania je za granice systemu bądź też lokuje na trwałej orbicie. W ciągu dwudziestu ośmiu dni, kiedy Gea z szybkością dochodzącą do tysiąca kilometrów na sekundę biegła przez wewnętrzne obszary systemu słonecznego, przekładając sobie drogę w rojowisku planetoid, meteorów i komet, poddane zostały próbie sprawności wszystkie jej urządzenia nawigacyjne. Przez ten czas żyliśmy wydarzeniami nadchodzącymi —z zewnątrz; rzadko nawiedzane globy pozajupiterowe powiększały się i rosły, umożliwiając obserwację gołym okiem swych gigantycznych powłok gazowych, wzburzanych wirami głębokich prądów; średnice ich osiągały leniwie maksimum i poczynały maleć; jedna wielka planeta za drugą odchodziła w tył, otoczona rojem zastygłych, lodowych satelitów, aż jako drobna, świetlista plamka kryła się daleko za rufą Gei. Zarazem postępowanie podróży uwidoczniało się w słabnięciu blasku Słońca, aż na wysokości Plutona stało się ono jedną z gwiazd nieba, tyle że najjaśniejszą. Ziemi nie można już było dostrzec od wielu dni; jej słaba iskierka ginęła w potokach światła bijącego z gwiazdy macierzystej.