Выбрать главу

W matowym świetle wewnętrznego korytarza przyjrzałem mu się po raz pierwszy. Był niski, prawie mały, krępy, z nieproporcjonalnie dużą głową o sterczącej, miedzianej czuprynie; twarz miał suchą, nos zgięty u końca, twardo wyrzeźbiony, pełne wargi mocno dociśnięte, jakby z bezwiednym wysiłkiem chroniły jakąś tajemnicę. Poruszał się lekko, ale tak, że wyczuwało się masywność ciała, jak gdyby pod ubraniem było utworzone ze skręconych ciasno sprężyn, gotowych w każdej chwili rozwinąć się z impetem. Zrazu pomyślałem, że ma ze dwadzieścia lat, gdyśmy jednak przeszli w głąb korytarza, oświetlonego coraz silniej w miarę jak oddalał się od pokładu gwiazdowego, dostrzegłem w kącikach jego oczu ostre zmarszczki. Mówiąc patrzał mi w twarz, jakby nieustannie szacował, ile jestem wart.

Korytarz rozszerzał się. Z jednej strony widniała obszerna wnęka z fotelami, a w przeciwległą ścianę wpuszczony był szklany bok akwarium. Z głębi płynął zielonkawy blask; widniały tam cienie wielkich ryb, poruszających się leniwie. We wnęce siedział astrogator Songgram i jasnowłosa dziewczyna, którą znałem tylko przelotnie, Lena Berens, asystent okrętowej placówki IPP–u. Usiedliśmy przy nich. Ameta milcząc patrzał jakiś czas w szklaną taflę; jego kasztanowomiedziana czupryna stała się w podwodnym świetle prawie czarna.

Znienacka powiedział:

— Dlaczego my właściwie lecimy do innych gwiazd?

— Ktoś musiał przecież pierwszy — zaczęła Lena, ale przerwał jej; jak się okazało, nie uchwyciła jego myśli, jak i ja zresztą.

— Dlaczego my lecimy do innych gwiazd, a do nas, na Ziemię, nikt nigdy nie przyleciał?

Wywiązała się dyskusja na temat, czy przybysze z innych układów nie mogli pojawić się na Ziemi w epokach zamierzchłych, kilka tysięcy czy nawet milion lat temu.

Na koniec Songgram rzekł:

— W gruncie rzeczy nasz układ słoneczny jest mało atrakcyjny. Najpierw, leży na dalekiej peryferii Galaktyki, w rozrzedzeniu gwiazdowym, pomiędzy ramionami spirali mgławicowej, w odległości około 30 000 lat świetlnych od środka; jesteśmy więc głuchą, zapadłą „prowincją” wszechświata. Dalej, ze wszystkich planet tylko Ziemia posiada wysoko rozwinięte formy życia organicznego, a jest to jedna z najmniejszych planet, bardzo trudna do obserwowania z większych odległości; wreszcie na przestrzeni ostatnich kilkuset milionów lat przechodziła wraz z innymi globami epoki zlodowacenia; wszystko to mogłoby odstraszyć nawet najbardziej zapalonych astronautów innego świata do złożenia nam wizyty.

Ameta skinął głową:

— Masz słuszność, mało jest szans, żeby się kto wybrał do nas w gości… ale — dodał — to szkoda. Dawniej ludzie albo wcale nie myśleli o istotach z innych światów, albo chcieli je poznać z ciekawości, a teraz jest w nas taka tęsknota, jak kiedy idzie się nocą daleko i chce się spotkać kogoś…

Nie myślałem, że usta pilota mogą stawać się tak miękkie. Swoim zwyczajem musiał patrzeć komuś w oczy, gdy mówił; teraz złączył spojrzenie z oczami Leny, która najpierw podniosła lekko powieki, a potem opuściła je jakby w obronie. Po chwili wstała i zaproponowała, żebyśmy przeszli do ogrodu. Songgram, który miał właśnie objąć dyżur w sterowni, skinął nam głową i oddalił się do windy. We trójkę poszliśmy w drugą stronę; wychodząc ostatni z niszy, zalewanej wciąż migotliwym blaskiem padającym z głębi akwarium, otarłem się prawie o szklaną ścianę i napotkałem wzrok wielkiej ryby o podkowiasto wygiętych, białawych ustach; kołysała się nieznacznie w miejscu, a dwa śluzowe wyrostki, jakby wąsy wyrastające po bokach gęby, chwiały się ni to głupkowato, ni to szyderczo. U głazów nad potoczkiem dostrzegliśmy grupę towarzyszy nucących jakąś piosenkę. Przeszliśmy w drugi kąt ogrodu; w tym celu trzeba się było wznieść na mały, łozami porosły pagórek, z którego gliniastym wąwozikiem schodziło się do altanki, ukrytej wśród wysokich krzaków bzu i leszczyny. Szedłem ostatni i zatrzymałem się na szczycie wzniesienia, żeby popatrzeć na czerwone słońce; jego tarczę przecinały wąskie, czarne na oślepiającym tle pasy chmur. Zdawało mi się, że stałem kilka minut, ale trwało to dłużej, bo kiedy wszedłem do altanki, gęstniał już błękitny zmierzch. W liściastym wnętrzu było prawie ciemno. Usłyszałem głos Amety:

— W kosmosie nie ma błękitu ani kolorów, ani cieni i wiatru, ani dźwięków wody i głosów ptasich. Naturalne są w nim rozżarzone gazy, lodowe planety, wieczna noc i próżnia. Ziemia jest czymś bardzo rzadkim i niezwykłym… Pytasz, dlaczego jestem pilotem? To jakbyś pytała, dlaczego właśnie ten kamień daje oparcie twoim nogom; gdyby go nie było, musiałby na tym miejscu być inny.

— Rozumiem to — odparła Lena; poruszyła się i dostrzegłem złotawy blask jej włosów. — Ale ty nie jesteś przecież kamieniem, nikt cię nie postawił na tym miejscu, sam je wybrałeś.

— Mmm — zamruczał Ameta i mimo woli znowu, wbrew rzeczywistości, wyobraziłem go sobie jako barczystego olbrzyma. — Czy naprawdę wszystko musi być powiedziane do końca? Dlaczego jestem pilotem? Niektórzy sądzą, że to zawód odmienny od wszystkich, że gram niby wciąż z przypadkiem o życie. To nieprawda; nie jestem ani graczem, ani bohaterem, ani nawet głupcem; żyję jak inni, tylko może…

— Tylko może? — powtórzyła cicho Lena i po brzmieniu jej głosu poznałem, jak bardzo jest zasłuchana.

— Mocniej.

Zdawało się, że zastanawia się nad tym, co ma teraz powiedzieć.

— Pytasz, dlaczego zostałem pilotem? Widzisz, ja… chcę, żeby można było podróżować po Galaktyce. Do tego trzeba największych szybkości. Niektórzy mówią, że to niemożliwe. Gdybym tylko wierzył, że mam słuszność, byłoby to bardzo mało. Ryesz twierdził, że człowiek nie może przekroczyć szybkości 180000 kilometrów na sekundę; chciałem wykazać, że to nieprawda. Udowodnić tego teoretycznie nie umiałem, musiałem więc obalić teorię samym sobą…

— Czy możesz mi powiedzieć, dlaczego… byłeś wtedy uśmiechnięty? — powiedziała cicho dziewczyna. — Wybacz, nie wiem, czy to prawda…

Ameta chrząknął, jakby zmieszany.

— A, słyszałaś o tym? Tak. Kiedy mnie wydobyli z kabiny, miałem na twarzy uśmiech. To może nierozsądna historia. Gdy włączyłem przyspieszacze, zaczęło się to wszystko, co nazywają migotaniem świadomości, wiesz. Walczyłem z tym, jak długo mogłem, potem zamroczenie zaczęło się zwiększać i nie wiedziałem, co zrobić, żeby się to nie skończyło; już nie widziałem i czułem, że zaraz stracę przytomność, Nie chciałem umrzeć, ale jeszcze więcej nie chciałem, żeby się to skończyło, dlatego zacząłem się śmiać — i tak zemdlałem.

— Nie rozumiem… Nie chciałeś, żeby się skończyło — co?

— Loty — wyjaśnił prosto Ameta. — Nie rozumowałem logicznie, nie byłem do tego naturalnie zdolny, ale przedstawiałem to sobie chyba tak: Kiedy otworzą kabinę i zobaczą, że uśmiechałem się do końca, pomyślą, że to… nie takie trudne. — Zawahał się. — Wiem, że trzeźwo opowiedziane, głupio to brzmi, powtarzam zresztą: nie myślałem już, bo nie mogłem. Możesz to nazwać rodzajem odruchu.

— Mogłeś zginąć — ledwo słyszalnie powiedziała dziewczyna.

— Tak. Roztrząsałem to. Kiedy człowiek umiera, umierają jego wspomnienia i przyszłość; wszystkie możliwości, które nie rozwinęły się, i uczucia. Nie ma w tym krzywdy ani żalu, bo umarły to nieobecny, a jak może ktoś, kogo nie ma, smucić się własną dolą? To proste, są tylko pewne konsekwencje, ale może… nie będziemy o tym mówili.

— Nie chcesz?

— Owszem, mogę — odparł jakoś oschłej. — Rzecz w tym, że nie wiążę się z nikim, prócz tych, co są do mnie podobni.

Gdy Lena odeszła i zostaliśmy we dwóch w pogrążonej już w mroku altanie, powiedziałem: