Выбрать главу

Geę w jej podróży gwiazdowej doganiał potężny potok ziemskiej emisji trionowej, lecz w miarę przedłużania się podróży czas między wysłaniem sygnału i otrzymaniem odpowiedzi rósł nieustannie. Gdy na żądane dzieło czekać trzeba było nieomal dwanaście godzin, korzystanie z ziemskich trionów stało się praktycznie niemożliwe i nastąpił wielki, przez wszystkich z podnieceniem oczekiwany moment przejścia na triony okrętu.

Gea była pierwszym na świecie statkiem zaopatrzonym we własny zestaw trionów, oczywiście nieporównanie mniejszy od ziemskiego, a jednak liczący około pół miliarda egzemplarzy. Chwilą przełączenia naszych podręcznych telewizorów z emisji ziemskiej na okrętową arbitralnie wyznaczono na południe setnego dnia podróży; w tej chwili, na znak dany przez pierwszego astrogatora w centralnej sterowni, uruchomiono trionownię okrętową; odtąd byliśmy już odcięci od emisji ziemskiej.

Oczywiście potok radiowych wiadomości dalej pulsował między okrętem i Ziemią; potężne nadawcze stacje zapewniały nam łączność nawet u celu podróży, przy gwiazdach Centaura, lecz przesyłanie wieści trwało coraz dłużej. Najpierw były to dni i mówiliśmy wtedy z uśmiechem, że wracają czasy tak zwanej poczty, która w okresach równych dobom ziemskim przekazywała wiadomości od człowieka do człowieka; potem jednak pomiędzy nami a Ziemią poczęły stawać tygodnie i miesiące; mknące jak światło fale radiowe coraz dłuższą przebyć musiały drogę, nim dotarły do Ziemi. Tak rosła i powiększała się nasza gwiazdowa samotność.

Życie na pokładzie ustalało się; powstawały pewne miejscowe tradycje i zwyczaje. Organizmy nasze przywykły do rytmu snu i czuwania nieco szybszego niż na Ziemi; dzień Gei trwa dziesięć godzin, podobnie jej noc. W laboratoriach, pracowniach, salach zakładowych toczą się powszednie badania.

Dni płyną, jedne podobne do drugich. Praca zespołów w laboratoriach trwa zazwyczaj sześć do siedmiu godzin; ramowe plany przewidują wprawdzie zajęcia pięciogodzinne, lecz nikt prawie ich nie przestrzega. Jako lekarz, jeszcze na Ziemi przywykłem do ciągłego doradzania ludziom, by pracowali krócej, ale tak już jest, że najpierw każdy uskarża się na nawał roboty, a gdy mu powiedzieć, by odpoczął czas jakiś lub jej sobie odjął, niemal się obraża.

— Nie bierz tego do serca, doktorze, młody jesteś jeszcze, głupi — oświadczyła mi profesor Czakandżan, siwa, bardzo gruba kobieta, prowadząca sekcję paleobotaniki w grupie biologów. — Człowiek musi ponarzekać, bez tego nie da się żyć.

Profesor Czakandżan przychodzi do ambulatorium niemal codziennie w dość niejasnym charakterze — ni to jako pacjent, gdyż na dobrą sprawę nic jej nie dolega, ni to jako gość — i częstuje mnie ploteczkami. Podobnych „chorych” zjawia się podczas mego godzinnego dyżuru więcej — kilka już razy odnosiłem wrażenie, że chcieli mi po prostu uczynić grzeczność i czynem zamanifestować, jak niezbędna jest moja obecność na statku. Uznawszy, że zrobili, co do nich należy, pacjenci tacy wysłuchują skrupulatnie moich zaleceń i znikają na zawsze. Inaczej Czakandżan. Wczoraj na przykład opowiedziała mi o swym koledze, młodym botaniku, który był zakochany w Mili Grotrian. Dziewczyna chodziła z nim na spacery (działo się to jeszcze na Ziemi), a on nieustannie klasyfikował i wyjaśniał. Gdy wchodzili do pięknego ogrodu, zaczynał: „To dlatego, bo chlorofil nie pochłania zielonej części widma, więc…” Mila w siedem tygodni poznała systematykę grzybkowatych i sumiennie się odkochała.

Od Czakandżan usłyszałem także garść szczegółów o Goobarze. Wyrażała się o nim z podziwem, jak wszyscy, lecz swoim zwyczajem nie powstrzymała się od wetknięcia mu szpilki. „Tak — powiedziała — to człowiek niezwykły, ale jest o wiele bardziej nieznośny, niż tego wymaga jego genialność”.

Czakandżan opowiedziała mi też o matematyku Kjeunie, najbardziej roztargnionym człowieku Gei. Ma on zwyczaj nucenia na jakąś melodię tego, co pragnie zapamiętać, ale często potrzebne słowa ulatniają mu się z głowy i pozostaje tylko pusta melodia, którą w daremnych próbach przypomnienia śpiewa coraz fałszywiej i głośniej. Chodzi za nim zwykle jak piesek mały automat, zbierający wszystkie pogubione przezeń rzeczy i zapamiętujący, gdzie Kjeun chowa tę czy inną notatkę lub przedmiot. Pragnąc zapanować nad sytuacja i przywrócić właściwy w ambulatorium stosunek lekarza do chorego, zaproponowałem Czakandżan, by poddała się hormonalnemu przestrojowi organizmu, gdyż ma zbyt obfitą tuszę. Roześmiała mi się w twarz.

— Przestroić pod twoją batutą?! — rzekła, gdy biust przestał jej wreszcie falować od śmiechu. — Moje gruczoły fałszują tak już od siedemdziesięciu lat, myślę, że wytrzymają drugie tyle!

Od operacji widuję Annę tylko w czasie wspólnych wizyt w szpitalu, przy łóżku chłopca z Ganimeda, bądź w ambulatorium, gdy zmieniamy się na dyżurach. Anna niewiele ma czasu wolnego, weszła bowiem do zespołu biologów, ale poza tym oboje staramy się jakoś nie zbliżać się do siebie bez powodów „oficjalnych”.

Piotr z Ganimeda ocknął się, lecz jest zupełnie pozbawiony pamięci. Ze wzrokiem zatopionym w suficie, całymi dniami leży bez ruchu w swojej separatce. Obawiam się, że na całe życie może pozostać idiotą, lecz nie mówiłem tego nikomu.

Ludzi jak ja nic prawie nie robiących (z najlepszą bowiem wolą trudno mi nazwać pracą moje dorywcze i w istocie rzeczy tak pozbawione wagi dyżury) jest na Gei niewiele. Są to piloci i niektórzy artyści, ale bezrobocie ostatnich jest pozorne i płynie stąd, że ich twórczość nie poddaje się planowemu rozkładowi czasu. Przed południem, gdy laboratoria i pracownie są pełne, można w opustoszałym parku czy na pokładzie spacerowym napotkać któregoś z muzyków bądź wideoplastyków wałęsających się jakby bez myśli i celu. Dopiero po obiedzie sale wypoczynkowe, centralny park i galerie poczynają się zaludniać. Wokół uczonych omawiających wyniki doświadczeń powstają skupiska słuchaczy, toczą się dyskusje dokoła wieści z Ziemi. Najświeższe starzeją się już o miesiąc, nim przybędą na statek, aleśmy do tego przywykli. Zauważyłem, że dość powszechnym przyzwyczajeniem stało się noszenie po kieszeniach jakiegoś okrucha głazów znad potoku; często widzi się łudzi, którzy rozmawiając, chodząc lub czytając, z ukrytą przyjemnością obracają w palcach drobny kamyczek, odprysk ziemskiego granitu.

Byłem dziś u Nonny. Ta naprawdę zdolna dziewczyna lubi przez jakąś osobliwą przekorę uchodzić za postrzeloną. Doskonale określił ją Ameta. Powiedział jej: „Chciałabyś, żeby mówiono o tobie, że poleciałaś do Centaura tylko po to, by od gwiazdy papierosa zapalić!” Przyjęła nas w nowo urządzonym pokoju, jakby zamkniętym wewnątrz wydrążonego brylantu: wielokątna rozeta stanowi podłogę, a strop uchodzi w górę ostrosłupem, zbierając w sobie nachylone, trójkątne kliny ścian. Stół i fotele uformowane są z opływowych bloków szkliwa; zupełnie przezroczyste, wydawałyby się pozbawione konturów, gdyby nie to, że każdy ma we wnętrzu rodzaj szkieletu z ciemnego drzewa, podkreślającego przebiegiem linii geometrycznej zamysł konstruktora. Jest nim oczywiście Nonna.

— Jak wam się podoba pokój? — spytała, ledwośmy weszli.

— Olśniewający! — wykrzyknął Tembhara zakrywając ręką oczy, a Żmur dodał:

— To ty tu mieszkasz, biedna?…

Przyjęliśmy te słowa śmiechem. Rzeczywiście, potop blasków buchający z diamentowych sprzętów i ścian, łamiący się w tęczę przy najmniejszym ruchu głowy, był na dłuższą metą niezbyt przyjemny. Nonna pokazała nam swoje projekty architektoniczne. Żywą dyskusję wywołał dworzec rakietowy o kształcie na pół rozciętego hiperboloidu, z dwustumetrowymi srebrnymi kolumnami, podobnymi do pionowych skrzydeł. Podobał mi się.

— Za ładny — ocenił Ter Haar. — Po co te zworniki na wysokości czterdziestu pięter? Czy ludzie udający się w podróż będą biec do rakiet z zadartymi głowami?