Выбрать главу

— Czy ono rośnie? — powiedział głucho, jakby badał samego siebie. — Rośnie — podjął wreszcie — ale…

— Ale nie linijnie — dokończył Rudelik. Cały jakby się trochę skurczył, oczy mu błyszczały, widziałem, że w tej chwili zapomniał o moim istnieniu. Mówił tylko do inżyniera; odruchowo wyciągnął kieszonkowy analizator. Yrjöla zgasił ten zapał ruchem ręki, jakby przekreślał jego słowa.

— No tak — powiedział — zdaje się, że to będzie miało maksimum przy 130 000 kilometrów na sekundę… potem, być może, zacznie maleć, ale nie zejdziemy daleko; Goobar powiada wprawdzie, że to dobrze, ale…

— Jak to, i Goobara wciągnęliście w tę historie? Yrjöla zamiast odpowiedzieć uśmiechnął się tylko powściągliwie, jakby mówił: „Wciąż nic nie rozumiesz…”

— Mówi, że to dobrze — kontynuował inżynier — ale po prawdzie, to nam nic nie daje, bo „to” interesuje go tylko o tyle, o ile wiąże się z jego bieżącą pracą…

— A wiąże się — wtrąciła kobieta.

— Tak, on jest z tego nawet zadowolony… Twierdzi, że mu pomogło…

— Więc co to właściwie znaczy? — spytałem. Nic już nie rozumiałem; czułem, że otacza nas tu coś, czego nie można uchwycić słowami. — Czy jest niebezpieczeństwo? — spytałem wreszcie i równocześnie, nie wiem sam czemu, zawstydziłem się.

— Niebezpieczeństwo? — odparł ze zdziwieniem inżynier. — Nie sądzę, konstrukcja Gei jest obliczona z siedem—dziesięciokrotnym zapasem wytrzymałości…

— A więc?

Yrjöla wstał. Wszyscy gotowali się do odejścia; kobieta podjęła ustawiony przy ścianie wibrometr, a Rudelik pociągnął automat, który ruszył za nim jak mały piesek.

Minęli mnie stojącego nieruchomo, nie żegnając się, jakbym zamienił się w powietrze. Ostatni Yrjöla nagle przystanął i wziął mnie za ramię; był to potężny uścisk.

— To coś, od czego odzwyczaiło nas życie — wyrzekł patrząc mi w oczy. — Coś nie mieszczącego się w tym wielkim budynku, jaki wznieśliśmy w ciągu tysięcy lat — wykonał okrągły ruch ręką, jakby wskazywał otoczenie, ale zrozumiałem, że ma na myśli gmach nauki. — Coś gorszego od niebezpieczeństwa — dodał ciszej.

— Gorszego?… — spytałem; w głowie miałem zupełny zamęt.

— A tak — odrzekł. — Nieznane.

Puścił moją rękę i poszedł w ślad za tamtymi. Długą, bardzo długą chwilę wpatrywałem się w zatarte ślady fal na powierzchni płyty nie odbijającej światła, jak zmatowiałe zwierciadło, aż ruszyłem przed siebie, głusząc krok, jakbym strzegł powierzonej tajemnicy.

ZłOTY GEJZER

Upłynął piąty miesiąc podróży, a drugi — opóźnienia sygnałów radiowych z Ziemi. Miałem teraz mniej czasu niż poprzednio: zajmował mi go chłopiec z Ganimeda. Odbyliśmy, ze Schreyem i Anną, konsylium, na którym postanowiliśmy zbadać dokładnie jego mózg. Pierwszy chirurg zażądał bezpośredniego połączenia z Ziemią dla uzyskania szczegółowych danych o chłopcu, liczył się bowiem z tym, że będziemy go musieli uczyć jego własnej przeszłości, jakby na nowo zapisując pamięć opustoszałą w katastrofie.

Młodzieniec pozwalał robić ze sobą wszystko; całkowicie bierny, nie stawiał oporu; można go było prowadzić jak dziecko. Anna poświęcała mu wiele uwagi; nieraz widywałem, jak szła między klombami ogrodu, trzymając go za rękę, a on, wysoki, smukły, bardzo poważny, posłusznie postępował za nią, próbując chwilami przystosować swój duży krok do jej niewielkich stąpnięć. Mówiła do niego, pokazywała mu kwiaty, nazywała je, lecz wszystko to odpadało od jego woskowego spokoju. Nareszcie Schrey zarządził decydujące badanie. Wielka aparatura encefalowizyjna miała jakiś defekt, którego nie umiałem sam usunąć, musiałem więc skontaktować się z drugim astrogatorem, gdyż to on ma pieczę nad automatami pogotowia technicznego. Nie od razu go znalazłem; właśnie opuścił był sterownię po ukończonym dyżurze. Informatory nie pomogły mi w poszukiwaniach. Błądząc po całym statku zaszedłem na koniec w okolicę oddaloną od centralnych pokładów. Korytarz przechodził w rodzaj obszernej sieni przed małą salą filharmonii. Pod boczną kolumną stał Lancelot Grotrian patrząc na białą rzeźbę, która wznosiła się pośrodku pustej przestrzeni. Wyłuszczyłem mu moją prośbę. Rozmowa była rzeczowa, prawie sucha, lecz obecność białego, kamiennego torsu rzucała w nią jak gdyby blask i wypełniała każde zamilknięcie.

W pewnej chwili zaczęliśmy iść, a raczej przechadzać się; krok nasz odzywał się głośno, spotęgowany odbiciem w głębi sklepienia, które nakrywa sień jak uniesiona wysoko muszla. Nie wiem, jak to się stało, że zatrzymaliśmy się jednocześnie — twarzą w twarz z posągiem. Jest to młody chłopiec, który przystanął w dalekiej drodze. Twarz banalna, nieciekawa, tak. Ale jak jakiś bardzo wczesny poranek marcowy, wychodzący z mgieł, w którym drzewa stoją opłukane wodą. nagie, wydane blademu, rosnącemu słońcu w oczekiwaniu wielkich dni lata. Taka właśnie twarz: czekająca spełnienia wszystkich, a więc i największych obietnic. Grotrian powiedział, że posąg jest dziełem Soledad. Wspomniałem wówczas drobną scenkę sprzed tygodnia. Spotkałem rzeźbiarkę w ogrodzie; siedziała na szczycie wzgórza z prawdziwą staroświecką książką na kolanach. Zaciekawiony, spytałem, co to za książka. Nie odpowiedziała ani nie podniosła głowy, lecz zaczęła czytać w głos:

Więc rzekli:

— Jak ci się żyło?

— Dobrze — odparł — dużo pracowałem.

— Czy miałeś wrogów?

— Nie mogli przeszkodzić mi w pracy.

— A przyjaciele?

— Żądali ode mnie, bym pracował.

— Czy to prawda, że wiele cierpiałeś?

— Tak — odparł — to prawda.

— Co robiłeś wtedy?

— Pracowałem więcej: to pomaga.

— O kim to? — spytałem. Wymieniła nazwisko jakiegoś rzeźbiarza starożytności i wróciła do lektury, zapomniawszy natychmiast o mojej obecności.

Opowiedziałem te historię Grotrianowi i spytałem., czy sądzi, że udział w wyprawie może się jakoś przydać rzeźbiarce.

— Myślę, że tak — odparł. — Bardzo trudno jest kształtować jako powierzchnię brył to, co głęboko kryje się w ludziach. Trzeba szukać rozmaitych dróg, a na pewno niejednego można się dowiedzieć o człowieku patrząc w gwiazdy…

Obserwowałem twarz astrogatora, gdy mówił. Przeważały już na niej linie starości, linie schodzące w dół, w rysunku zmarszczek okalających oczy, w wiotkim sfałdowaniu policzków wszystko było ciężkie i ciążyło. Oczy jego pod siwymi brwiami pociągała jak gdyby niedostrzegalna mgiełka, ale kiedy z ostatnimi słowami obrócił na mnie wzrok, wydało mi się — zdumiewająca rzecz — że jest młodszy ode mnie.

Wieczorem zeszliśmy się w sali operacyjnej i chłopiec, wciąż jednakowo obojętny, został ułożony na metalowym stole. Wtem wydarzyło się coś nieprzewidzianego: oto gdy Schrey począł ściągać w dół szerokie płaty elektrod, które miały opasać głowę chłopca, ten zasłonił się nagle rękami. Ów porywczy, trwożliwy gest tak nas poraził, żeśmy się zmieszali, przywykliśmy już bowiem do jego całkowitej bierności. Anna pochyliła się nad nim i zaczęła cicho, łagodnie mówić, odginając delikatnie jego palce, jakby w dziecinnej zabawie czy pieszczocie. Wtedy, wciąż jeszcze z twarzą skurczoną jak pięść, przestał stawiać opór. Metalowe uchwyty objęły jego skronie, zachodząc na policzki niżej oczu, kremowa płachta osłoniła tors i tylko część obnażonej piersi poruszała się równomiernie w świetle, które poczęło słabnąć, w miarę jak je Schrey wygaszał. Nareszcie zapanował głęboki półmrok. Z połyskliwego kołpaka, który okrywał teraz szczelnie czaszkę chorego, sterczały jak kolce jeża odbiorniki prądów. Tworzyły rażeni rodzaj ekranu, który przejmował słaby puls elektrycznych wyładowań mózgowych i, wzmocniony tysiąckrotnie, przekazywał wiernie aparaturze umieszczonej ponad wezgłowiem stołu. Wznosiła się tam szklista bryła, kształtem przypominająca globus. Jak wiadomo, średniowieczne przypuszczenie, że kiedyś można będzie z zapisu prądów mózgowych odczytać myśli ludzkie, nie sprawdziło się, ponieważ zespoły kojarzeń kształtują się inaczej u każdego człowieka i podobnym krzywym prądowym nie odpowiadają podobne pojęcia. Lekarz nie może zatem z pomocą elektroencefaloskopu dowiedzieć się, co chory myśli, może jednak stwierdzić, jak kształtuje się dynamika procesów psychicznych, i dzięki temu rozpoznać chorobę lub uszkodzenie mózgu.