Выбрать главу

Przez dłuższą chwilę Schrey trwał w bezruchu, wsłuchując się w brzęczenie prądów wzmacniających, jakby pragnął wyłowić z tych zmieszanych pobrzęków jakąś melodię; nareszcie włączył aparat.

W przejrzystej głębi globusa zajaśniało. Mknęły w niej uwięzione w szkle tysięczne iskry tak szybko, że widać było tylko drgające spirale i kręgi, fantastyczną koronkę świetlną, rozwieszoną w przestrzeni, pozębioną w cieniutkie, ostre zygzaki; gdzieniegdzie zagęstwłone włókna blasku stapiały poszczególne wyładowania w mżące, perliste pasma; cała kula wypełniała się powoli głębokim, liliowym pałaniem i przypominała małe niebo przeszywane torami gwiazd spadających. Milionowe rozdrzewienia świetlistych torów splatały się i rozplatały nieprzerwanie, tworząc rysunek nieporównanej regularności i piękna.

— Proszę do niego mówić — szepnął Schrey do Anny. Widziałem go w padającym z wnętrza kuli pałaniu; cienki, ostry nos był wyosobniony z twarzy zalanej czarnymi cieniami.

— Co mam mówić? — spytała Anna, jakby zmieszana.

— Cokolwiek — burknął Schrey i jeszcze bardziej pochylił się nad rozjarzoną kulą.

Anna zbliżyła głowę do kołpaka. Dostrzegłem tylko jej ciemny profil na jaśniejszym tle.

— Chłopcze, słyszysz mnie, prawda?

W wirowaniu świateł nic się nie zmieniło.

— Powiedz, kim jesteś? Jak się nazywasz?

Głos jej dźwięczał słabo na tle monotonnego poszumu prądów. Pytanie to, stawiane dziesiątki razy, zawsze pozostawało bez odpowiedzi; i teraz leżący milczał, a świetliste iskry dalej mknęły po swych zamkniętych torach, nie—znużenie wykonując naprzemienne wahnięcia w górę i w dół. Anna zadała chłopcu jeszcze kilkanaście pytań, wspomniała Ganimeda, stację kosmodromiczną, wymieniała powszechnie znane nazwy ziemskie, lecz wszystko to nie wywoływało najmniejszej zmiany w wirowaniu świateł.

Choć do tej pory niewiele razy asystowałem przy tak dokładnym badaniu, przypomniałem sobie szczegóły znane jeszcze ze studiów: te iskry, jak gdyby uwięzione na orbitach nieustannego krążenia, były odzwierciedleniem samych tylko czynności odżywczych, wegetacyjnych mózgu. Ich rytmiki i symetrii nie zakłócały nieregularne, wijące się wyładowania, sprawiające na laiku wrażenie chaosu, choć to one są właśnie obrazem myśli. Jako student niełatwo pogodziłem się z tym, że odbiciem krystalicznego ładu rozumowania są miotające się w pozornym bezładzie błyskawice.

Ponad czarnym w mroku ramieniem Schreya patrzyłem w głąb kuli. W niektórych miejscach rozjarzona była nierównomiernie, jakby świetlny nurt rozszczepiał się. tam na niewidzialnych rafach i opływał je złotawym rozbryzgiem, tworzącym nikłe kontury fal i wirów.

Nareszcie Anna, zniechęcona, zamilkła. Zaczynałem już odczuwać znużenie i niewygodę pozycji (stałem silnie nachylony), Schrey mruczał coś do siebie niewyraźnie, w końcu chrząknął i powiedział:

— Będzie dosyć.

Anna widać nie usłyszała go. Po sekundzie milczenia, wypełnionego szumem wzmacniaczy, odezwała się:

— Czy kochasz kogoś?

Upłynęła drobna część sekundy; wtem wirujące światła zadrżały. Z ciemności podniósł się złoty rozprysk, zabłysnął, roztrącił zamknięte orbity i strzelił w górę; zdawało się, że przebije ściany szklanego więzienia. Potem światło spłynęło w dół, wygasło, powierzchnia blasku zamknęła się i znowu było tylko widmowe fosforyzowanie pędzących iskier.

Schrey nagłym ruchem wyprostował się, wyłączył aparat i zaświecił lampy sufitowe. Oślepiony, zacisnąłem powieki.

— No tak — rzekł chirurg, swoim zwyczajem niewyraźnie — afazja motoryczna… taka? Z dziesięć pól ciężko uszkodzonych… i głębiej, tractus corticothalamicus… ale thalamus cały, tak to wygląda… i spoidło… Nagle, jakby po raz pierwszy spostrzegł Annę, podszedł do niej ł kładąc jej ręce na ramionach powiedział:

— Doskonale, dziewczyno! Jak na to wpadłaś?

Anna uśmiechała się bezradnie.

— Nie wiem. Nawet myślałam, że to głupio, bo przecież drogi nerwowe…

— Nie głupio! Nie głupio! — przerwał jej Schrey i potrząsnął jej drobnymi barkami. — Porwane drogi, nieprawda? Ale są mnemony mniej i bardziej trwałe, są wspomnienia, które można zniszczyć tylko razem z całym człowiekiem! Bardzo dobrze zrobiłaś! Nie wiem, ale…

Nie kończąc podszedł do łóżka i wyswobodził leżącego. Chłopiec otworzył szeroko oczy o ogromnych źrenicach — tak ogromnych, że wyglądały jak dwa czarne słońca w zaćmieniu, otoczone wąskim rąbkiem błękitnosiwej aureoli. Oczy te patrzyły przez nas obojętne, niewzruszone.

— Abulia… pola czołowe… — mruczał Schrey. — Paskudna sprawa… ale to nic… będziemy jeszcze operować…

Terenem, na którym regularnie spotykali się ludzie z najrozmaitszych pracowni i grup, była hala sportowa. Sam doradzałem wszystkim systematycznie uprawiać lekkoatletykę i świeciłem przykładem chodząc co drugi dzień na ćwiczenia. Trenerem naszym był Zorin, przyjaciel Amety. Nigdy właściwie nie dowiedziałem się, czy jest pilotem, który zajmuje się także mechaneurystyką, czy, na odwrót, mechaneurystą uprawiającym pilotaż, zresztą był to chyba problem pozorny. Jak sam mówił, tyle na wałęsał się po rozmaitych stacjach kosmogonicznych, że całkiem rozkojarzył mu się rytm snu i czuwania; mógł pracować albo spać o każdej, dowolnej porze dnia i nocy. Zorin był atletą doskonałym; tak właśnie wyobrażałem sobie Ametę, kiedy go jeszcze nie znałem. Najzawilsze ewolucje gimnastyczne wykonywał zawsze jakby od niechcenia. Podchodząc do przyrządu przystawał, jakby wsłuchiwał się we własne ciało i czekał na jakiś tajny znak jego gotowości; naraz unosił się nad drążkiem i poczynał przerzucać się i wirować; chwilami zastygał niby na przekór sile ciążenia, stwarzając ciałem przepiękne, momentalne kompozycje. We wszystkich jego ruchach, w sposobie podawania ręki, w pozornie ociężałym, choć bezgłośnym chodzie taiła się senna, kocia gracja, jak gdyby zarazem radował się z posiadania tak wspaniałego ciała i wciąż musiał przezwyciężać jego lenistwo. Wszyscyśmy za nim przepadali; umiał rozpalać w nas ambicję w jakiś najbardziej dziecinny sposób. Pamiętam, jak Rilyant przychodził wieczorami na halę, żeby ćwiczyć pewien przerzut, i trudził się tak przez kilka tygodni, a wszystko po to, by Zorin mrugnął doń wreszcie przychylnie. Był pono świetnym konstruktorem; jego koledzy z grupy Tembhary opowiadali nieraz o dziwnej intuicji, z jaką przewidywał bardzo odległe konsekwencje planowanych rozwiązań stereometrycznych. Myślę, że to się jakoś łączyło z władztwem nad przestrzenią, jakie zawdzięczał własnemu ciału. Nie wiadomo było w ogóle, jak i kiedy pracuje — przychodził do Tembhary jak gość, spędzał w laboratorium godzinę, brał temat, a za dwa, trzy dni wracał już z gotowym rozwiązaniem w głowie; nigdy nie robił żadnych notatek, tak świetną miał pamięć. Błękitnawe świecenie jego selenitowego, luźnego kombinezonu można było dostrzec niespodzianie w jednym z odległych od serca okrętu, ciemnawych krużganków przyburtowych, gdzieś nad halą lotniska czy na poziomie zerowym; często zapuszczał się tam samotnie, a jeśli u jego boku kroczył człowiek, można było dać głowę, że to Ameta. Zdawało się, że obaj w ogóle nie rozmawiają; posiadali sztukę milczenia w sposób, który zawsze mnie tyleż zadziwiał, co niepokoił, tak jest mi obca. To znów rozkołysanym, lekkim krokiem chodzili po galerii gwiazdowej, raz na pół godziny rzucając sobie dla nikogo niezrozumiałe słowa — nazwy jakichś statków czy też stacji kosmodromicznych — i znów milczeli, jakby na wspólnie obrany temat.