Выбрать главу

W tym czasie Gea osiągnęła szybkość 90 000 kilometrów na sekundę. Nadal wisiała pozornie nieruchomo pośród gwiazd i tylko światło ich poczynało wolno zmieniać barwę wskutek efektu Dopplera; gwiazdy przed dziobem okrętu niebieszczały, a położone za rufą stawały się czerwone; czułe aparaty badające te zmiany obliczały szybkość podróży, straszliwą i niepojętą w warunkach ziemskich; pocisk, mknący z taką chyżością, ulotniłby się jak gaz przy zetknięciu z najbardziej nawet rozrzedzonymi warstwami atmosfery Ziemi. Tu jednak wszystko było ciche i milczące, gwiazdy i czarna między nimi pustka; tylko z ostatnich, przyrufowych pokładów można było dostrzec Słońce jako stalowożółtą, dość silną gwiazdę, pałającą z głębi spłaszczonego dysku; był to obłok pyłu zodiakalnego, wirującego w płaszczyźnie ekliptyki.

Dalszy wzrost odległości stał się powiększeniem szeregu martwych cyfr na tarczach zegarów; umysł nie mógł ich już ogarnąć.

Kilkakrotnie dostałem propozycję przyłączenia się do różnych grup, miałem nawet, przyznam, chętkę nawiązać kontakt z wideoplastykami, ale ją powściągnąłem. Wchodziłem w coraz rozleglejsze studia medyczne; wieczorami, z miłym uczuciem zmęczenia fizycznego po treningu, przeprowadzałem zawiłe operacje na fantomach trionowych i studiowałem podręczniki, pogrążając się w bogatych złożach medycznych biblioteki okrętowej.

Studia dawały mi zadowolenie, odczuwałem jednak wciąż jakiś niejasny niedosyt. To mi się zdawało, że zbyt mało przestaję z ludźmi, to znów, że nauka ma nazbyt akademicki charakter i nikomu na statku nie służy. Myśli o praktyce po powrocie na Ziemię były tak odległe, że właściwie nierealne.

Gdy tak uczyłem się, czytałem, przyjmowałem pacjentów, odwiedzałem Ter Haara, przechadzałem się z Ametą, w atmosferze statku zachodziły trudno uchwytne i powolne, nieodwracalne przemiany. Liczne drobne wydarzenia powinny były zwrócić moją uwagę, byłem jednak jak gdyby głuchy i ślepy. Później dziwiłem się, jak mogłem niczego nie spostrzec, teraz zaś sądzę, że umysł w samoobronie nie chciał dopuścić do siebie zwiastunów tego, co przybliżało się, jak gdyby czekało już w jednej z czarnych, lodowatych otchłani, które nieustannie przeszywał pocisk.

Tak więc pewnego wieczora, gdyśmy, znużeni biegiem, odpoczywali na leżakach półnadzy, z ciałami parującymi od gorącego prysznicu, ktoś leniwie uderzając kantami dłoni po udach, jakby podejmował przerwany masaż, zauważył, jaka to szkoda, że nie możemy parać się wioślarstwem. Zorin uśmiechnąwszy się rzucił, że podejmuje się zorganizować na Gei autentyczne regaty ósemek, a na nasze zdziwione pytania wyjaśnił, jak sobie to wyobraża. Łodzie można ustawić w niewielkich, równoległych basenach z wodą, otoczyć je mirażem wideoplastycznym jeziora czy nawet morza i załogi rozpoczną zawody; ukryte aparaty pomiarowe zbadają, która ósemka wiosłowała najszybciej, i ta uznana zostanie za zwycięską. Już nawet swoim zwyczajem rysował w powietrzu połączenie aparatury, gdy Griga, fizyk, rzekł cierpko:

— To nie będą zawody, lecz halucynacja. W ogóle za dużo tu tej wideoplastyki. Sztuczne niebo i sztuczne słońce, i sztuczna woda; kto wie, może wszyscy siedzimy w zwyczajnej beczce, a Gea, kosmos, wyprawa i wszystkie te próżniowe krajobrazy to tylko wideomiraż!

Kilku z nas parsknęło śmiechem, ale to jeszcze bardziej rozdrażniło fizyka.

— Na diabła nam taka zabawa! — zawołał i zerwawszy się, stojąc nad nami, mówił gniewnie:

— To przecież samooszukiwanie się! Jeżeli tak dalej będzie, dojdziemy do tego, że w ogóle nikt nic nie będzie robić, nawet wideoplastyka będzie niepotrzebna. Żeby przeżyć wspinaczkę na Himalaje, dosyć będzie połknąć pigułkę, która podrażni odpowiednio mózg, i siedząc w swoim fotelu będziesz jeden z drugim przepełniony najautentyczniejszym wrażeniem, że przebywasz wśród skał i śniegów! Cóż za ogłupianie się! Toż to narkotyki jakieś, ohydne namiastki! Jeśli człowiek nie może czegoś robić naprawdę, to nie trzeba tego robić wcale!

Ostatnie słowa prawie wykrzyczał. Początkowo niektórzy z nas zaczęli się śmiać. Te pojedyncze chichoty natychmiast ucichły. Jakiś biolog spróbował wyjaśnić coś rzeczowo na temat narkotyków, ale rozmowa zaraz wygasła i rozeszliśmy się rychło, skarżąc się głośno na to, że Zorin zbytnio nas forsuje przed zbliżającymi się zawodami. Był to tylko pretekst mający ukryć czające się w każdym milczenie.

Dłuższy czas nie dawała mi spokoju sprawa nieprzewidzianego zjawiska, w którą wkroczyłem przypadkowo pod zaporą atomową. Zobowiązałem się nikomu o nim nie mówić, ale muszę przyznać, że przez szereg dni oczekiwałem wieczornego sygnału ostrzegawczego z rosnącym podnieceniem i gdziekolwiek się znajdowałem, na własną rękę rozpoczynałem równie nieudolną, co wytężoną obserwację; niczego jednak nie mogłem dostrzec. Raz i drugi umyślnie zatrzymałem się dłużej u Ter Haara, aby wracając odeń zajrzeć do wnęki w murach zapory, była jednak pusta i ciemna. Miałem ochotę powtórzyć eksperyment Yrjöli z popiołem, lecz obawiałem się, że mnie ktoś przy tym zastanie i ośmieszę się. Ostatecznie problem rozwiał się sam. Yrjöla, który pod koniec następnego miesiąca powrócił do stołu, był w znakomitym humorze i zdawał się wcale nie pamiętać o nocnym spotkaniu. Raz i drugi napomknąłem o tym w rozmowie, a gdy to nie poskutkowało, spytałem go wręcz.

— Ach — powiedział — to nic, wszystko jest w porządku. Takie rzeczy muszą się trafiać w pionierskim doświadczeniu.

Wieczorem chodziłem na pokłady gwiazdowe. Ludzi było na nich mało. Przypisywałem to powszechnemu zapracowaniu. Mówiono, że astrofizycy przygotowują się już do obserwacji niezwykle rzadkiego zjawiska, jakim miał być zapłon gwiazdy supernowej w nadchodzącym roku. O grupie Goobara chodziły znów słuchy, że jest na tropie jakiegoś odkrycia. Co prawda inne grupy liczyły koło stu osiemdziesięciu osób, po pokładach zaś przemykali samotni amatorzy gwiazd, lecz nie zważałem na to; coraz bardziej fascynowała mnie próżnia. Dawniej patrzałem na nią jak astronom—amator, usiłując nazwać i sklasyfikować wszystkie ciała niebieskie. Powoli z postawy tej nie zostało ani śladu.

Przestałem rozróżniać konstelacje. Nie szukałem ich, nie izolowałem z mrocznego tła, jak nie próbuje się wyosabniać spojrzeniem oczu czy ust ze znajomej twarzy. Nieruchomy, zapatrzony, z czołem przyciśniętym do chłodnej ściany czuwałem godzinami, powierzając wzrok otchłaniom. Spojrzenie, rzucone w górę, zdawało się wracać w siebie jak wypuszczona w niebo strzała. Trwały tam pokłady czerni, tu i ówdzie nadżartej bladymi, próchnicowymi żyłami mgławic. Nic więcej. W dole przepaść usiana iskrami. Oba te obszary nocy tworzyły dwa czarne brzegi Drogi Mlecznej. Po jakimś czasie wzrok przestawał rozróżniać większe całości. Opornie torował sobie drogę w zwałach ciemności, drążył jej warstwy, jakieś ogromne garby mroku osypane wyżarzonym popiołem, jakieś oceany czerni, tlejące fosforycznym osadem; z największym trudem przedzierał się przez zasłony pyłowe ku cieniom gwiazd, znużony, zdawał się wyczerpywać, rozmywany i pochłaniany przez nie kończącą się czerń. Z prawdziwą ulgą odpoczywał na zgrupowaniu świateł — a była to mgławica, jasna jak piorun z rtęci przemienionej w gaz, na wieczność zastygły w oszalałym skręcie rozrywu — i znowu podążał dalej, tam gdzie wśród niekształtnych, pomrocznych kadłubów ziały wyrwy wydzielające upiorne, zgniłe światło jakby rozkładającego się iłu. Nadchodziły w tym zapatrzeniu chwile, kiedy wydawało mi się, że spojrzenie zmienia się w coś materialnego, że z głębi oczu wywodzą się jakieś ważkie promienie czy drogi, i że nie mogę zamknąć powiek, bobym porzucił mój wzrok gdzieś w bezdennych labiryntach nocy i skazał go na wieczne bytowanie pośród chmur lodowatych i rozżarzonych, w czeluściach, w których trwa czas nieskończenie stary, pulsujący miliardoleciami, a wszystko to — przestrzenie niezmierzone, bez kresu, bez dna i stropów, bez granic widzialnych ani dających się pomyśleć — to była rzeczywistość, świat powstały z czarnej pustki i oślepiających płomieni wodoru.