Выбрать главу

W ósmym miesiącu podróży rakieta osiągnęła szybkość 100 000 kilometrów na sekundę. W każdych czterech sekundach przemierzała odległość dzielącą Księżyc od Ziemi; jej pęd spiętrzał czoła fal świetlnych przed nami, a rozciągał je daleko w tyle. Osiągnęła trzecią część najwyższej szybkość:, jaka istnieje w kosmosie, a jednak wszystkie punkty świetlne, wyznaczające nasze położenie, trwały nieporuszenie. Wydawało mi się czasem, że dość wmyśleć się w straszliwą obojętność Wszechświata wobec najwyższego wysiłku naszego i maszyn, które stworzyliśmy wszystkie dla jednego celu i rozpędzili je jako metalowe przedłużenie skierowanej w jeden punkt woli, że dość to zrozumieć, aby się poczuć zmiażdżonym. Na najdrobniejsze przesunięcie konstelacji, wymierne tylko mikroskopami, należało czekać nie dni, nie miesiące, ale lata całe. Mknęliśmy dniem i nocą, w czasie pracy, odpoczynku, snu, zabawy, miłości; automaty włączał;— silniki, strumienie ognia atomowego dygocąc opuszczały dysze, pocisk przyśpieszał, przebywał już 105, 110, 120 000 kilometrów na sekundę, a gwiazdy pozostawały nieruchome.

IX SYMFONIA BEETHOVENA

Wszystkie głęboko i niewyraźnie tlejące we mnie zarodki czegoś nowego, nie zaznanego, nie doświadczonego, wciąż jak gdyby zadeptywane, tłumione spotkaniami z ludźmi, godzinami spędzanymi przy aparatach nastawionych na ziemskie transmisje, a wybłyskujące zarzewiem w chwilach, kiedy budziłem się w nocy pomiędzy końcem jednego snu a początkiem drugiego, w czasie samotnych przechadzek pod gwiazdami, pierwszym świtem — wszystko to zebrało się, złączyło i wynurzyło w dwieście sześćdziesiątym trzecim dniu podróży.

Całodzienne zajęcia skończyłem później niż zwykle i stojąc pod wielką araukarią, między salami szpitala a mieszkaniem, wahałem się, co zrobić z resztą wieczoru. W końcu, wciąż niezdecydowany, pojechałem do ogrodu.

Zapadał w nim wczesny, wiosenny zmierzch. Zapewne na życzenie kogoś z towarzyszy wiatr panował gwałtowniejszy niż zwykle i jego surowe porywy, omiatające co chwila gałęzie, budziły wspomnienia dawne i mocne. W błękicie nad głową płynęły duże, niekształtne obłoki, niskie słońce to kryło się za nimi, to wytryskało spoza rozzłoconych obrzeży słupami blasku i wtedy wszystkie krzewy i drzewa rzucały na ziemię wyostrzone nagle cienie, jak gdyby budząc się raptownie.

Na głazach pod urwiskiem, z którego spada potoczek, siedziało czterech chłopców w wieku od dwunastu do piętnastu lat. Najmłodszy, skulony pod granitową bryłą, oblizywał cukrowy puch z patyczka, a modlitewne zapamiętanie, z jakim cały oddawał się tej czynności, było tak intensywne, że mimo woli przystąpiłem, by podziwiać go przez chwilę. Drugi gwizdał fałszywie motyw symfoniczny, w miejscach trudnych pomagając sobie gwałtownymi wymachami nóg; trzeci, w którym poznałem Nilsa Yrjölę, wspiął się najwyżej; usadowiony w naturalnym siodle kamiennym, ręce skrzyżowawszy na piersi, spoglądał w horyzont z wyrazem pana bezkresnych przestrzeni. Ktoś, kogo nie mogłem dostrzec, stał po drugiej stronie potoczku, tuż nad pieniącą się wodą, która wydawała się w cieniu czarna i gęsta jak smoła; tylko grzywa piany rzucała stamtąd chwilami białe łyśnięcia.

— To kiedy właściwie zacznie się ta okropna pustka, o której tyle się mówi? — spytał najmłodszy z chłopców, zwracając się w stronę niewidzialnego człowieka; w dalszym ciągu oblizywał cukrowy puch, aby zaś pogodzić rozmowę ze spożywaniem smakołyku, ułamał jego koniec i wypchał nim sobie policzek.

— Zacznie się wtedy, kiedy ją zauważysz — odparł niewidzialny.

Poznałem głos Amety. Równocześnie ktoś położył mi rękę na ramieniu. Była to Anna.

— Dawnośmy się nie widzieli, co porabiasz? — powiedziałem z uśmiechem, zwracając się w jej stronę; słyszałem, że chłopcy dalej mówią z pilotem, lecz nie mogłem ich już podsłuchiwać.

— Jest dziś koncert — rzekła Anna rzeczowo, potrząsając lokami.

— Ruys senior? — spytałem.

— Nie, tym razem coś bardziej zamierzchłego: Beethoven, Dziewiąta. Znasz?

— Chyba tak — odparłem. — A więc koncert. Wybierasz się?

— Tak. A ty? — rzuciła. W oddali migały kolorowe sukienki dzieci.

— Oczywiście — powiedziałem — z tobą, jeśli można? Kiwnęła twierdząco głową i zaraz podniosła ręce do

włosów, żeby poskromić ich bunt.

— Czy już trzeba wyruszać? — spytałem. Niespodzianie ogarnął mnie lekki, pogodny nastrój, jakbym właśnie wychylił kielich musującego napoju.

— Nie, zaczyna się o ósmej.

— To za godzinę — sprawdziłem na zegarku — czy się gdzieś umówimy? — dodałem z uśmiechem. Było przyjęte, żeby się na Gei zachowywać w taki właśnie sposób, sugerując postępowaniem, że swoboda naszych poczynań nie jest ograniczona ścianami statku; należało to do narastającego systemu ułud; myślałem, jak inni, że to dobra metoda.

— Naturalnie — odparła poważnie — umówimy się… pod tamtym świerkiem, za godzinę.

— Równo za godzinę, doskonale, czy mam cię teraz opuścić^

— Tak, mam jeszcze to i owo do załatwienia. Znowu zostałem sam. Zwróciłem się w stronę, w której przedtem siedzieli chłopcy, teraz jednak nie było tam nikogo. Ruszyłem przez ogród. Tak doskonale znałem każdy jego najmniejszy zakątek, każdą alejkę i klomb, że mógłbym go chyba na ślepo przemierzyć w dowolnym kierunku. Wiedziałem oczywiście dokładnie, gdzie kończy się przestrzeń zwiedzalna i rozpoczynają fantomy wideoplastyki. Niespodziewanie przyszło mi do głowy, że przechadzka ta jest podobna do spacerów starożytnych galerników, i poczułem nagłą niechęć do szumiących dziś tak mocno drzew i krzaków. Wyszedłem na korytarz. Opanował mnie jakiś zupełny brak decyzji; wsiadłem do windy i pojechałem na ósmą kondygnację, by odwiedzić Rudelika, jednakże już na piątej wysiadłem i zjechałem na powrót na dół, spodziewając się zastać Ametę w oddziale osobowym lotniska, gdyż widziałem go tam kilka razy, hala jednak była tak rozległa, że na poszukiwaniach strawiłbym niemało czasu. Posłuszna winda znowu pomknęła w górę. Zrobiłem wtedy coś sztubackiego: zamknąwszy oczy wyciągnąłem rękę i nacisnąłem pierwszy guzik, na jaki trafiły palce. Czekałem cierpliwie. Drzwi otwarły się z ledwo słyszalnym sykiem; byłem, jak się okazało, na jedenastej kondygnacji, w pobliżu pracowni Goobara. Mało kto tu zachodził, gdyż nie miał tu czego szukać, wysiadłem jednak, odprawiłem windę i wolnym krokiem począłem iść ku wielkiej ścianie, za której podwójnym oszalowaniem kryło się osobiste laboratorium Goobara.

Zbliżyłem się do ściany. Była nieprzejrzysta, choć szklana, składała się bowiem ze spolaryzowanych płyt: w pewnym ustawieniu przepuszczać mogły światło, w innym pochłaniały je. Teraz była ciemna i lśniąca, jakby powleczona lśniącym aksamitem, ale w jednym miejscu, na wysokości głowy, znajdowało się w niej jak gdyby okienko; nie wiem, czy polaryzujące płyty ustawiły się tak przypadkowo, czy też uczynił to ktoś umyślnie; dość, że można było swobodnie zajrzeć do wnętrza, co uczyniłem. Widać było część pracowni z sięgającymi stropu aparatami matematycznymi. Stałem w przyćmionym świetle, laboratorium natomiast zalewały potopy blasku. W pierwszej chwili wydało mi się, że jest puste, dostrzegłem tylko drobny, powtarzający się gdzieś w głębi ruch — to rytmicznie wahały się dźwigienki przekaźników.