Выбрать главу

Nagle drgnąłem; w polu widzenia ukazał się człowiek. Przechadzając się między machinami, zwrócony do mnie tyłem, perorował z ożywieniem, jak na to wskazywały płynne ruchy ręki, w której dzierżył jakąś czarną pałeczkę, drugą rękę trzymał w kieszeni.

Zanim jeszcze zawrócił u końca krótkiej drogi, poznałem go, to był Goobar. Chodził tam i na powrót wzdłuż frontu najeżonej kontaktami machiny i zdawał się przemawiać do kogoś niewidzialnego; głos jego, jak w ogóle żadne dźwięki, nie dobiegał do mnie przez szklany mur.

Zaciekawiony, do kogo przemawia tak żywo, zbliżyłem się jeszcze o krok, zapominając o tym, że może mnie dostrzec. Teraz stał na lekko rozstawionych nogach i podnosząc rękę z pałeczką, mówił szybko, odwrócony w trzech czwartych, tak że widziałem tylko leciutkie pulsowanie mięśni na skroni. Na ekranach przed nim poruszały się linie bladozielonego ognia.

Był sam ze swymi automatami i z nimi właśnie dyskutował. Widowisko stawało się osobliwe. Treści rozmowy nie pojąłbym na pewno, nawet gdybym ją mógł usłyszeć. A jednak powoli, w miarę jak scena się przedłużała, poczynałem się orientować. Goobar zdawał się wykładać czy wyjaśniał coś zgrupowanej wokół amfiladzie machin; centralny mózg elektryczny, ogromny masyw metalu, wypuklony niczym czoło giganta, pokryty grubym pancerzem z wyziorami zegarów, odpowiadał zarówno głosem, jak szeregami obliczeń i wykresów, które wciąż pojawiały się i nikły w jego ekranach. Goobar to przysłuchiwał się odpowiedziom, to odczytywał je i powoli przeczył głową; czasem odwracał się ze zniechęceniem i przeszedłszy dwa, trzy kroki znowu stawał twarzą do machiny i rzucał kilka słów, czasem dotknął jakiegoś kontaktu, czasem przeszedł w bok i robił coś przy jednym z podręcznych elektroanalizatorów, wracał z karteczką i wrzucał ją niby liścik do wnętrza machiny; wówczas ruszała zapalając i gasząc ekrany, i wyglądało to chwilami, jakby mrugała do niego porozumiewawczo zielonymi i żółtymi oczyma, ale on, zapoznawszy się ze wszystkim, co miała mu do zakomunikowania, powtarzał przeczący ruch głową i wypowiadał jedno słowo: „Nie”; nauczyłem się odczytywać je z krótkiego drgnienia warg.

Scena przeciągała się. Kilka razy Goobar ruchem ręki z czarnym pręcikiem, niby pałeczką magiczną, wytrącał automat z serii długiego wywodu i zmuszał go do powtarzania obliczeń; nagle ściągnął brwi, odrzucił precz pałeczkę i znikł mi z oczu. Przez chwilę nie było nikogo, tylko automat wyrzucał na ekrany nieruchomiejące powoli, jak gdyby ścinające się w zielony lód figury wykresów, jakby samotny, opuszczony przez mistrza, przemyśliwał raz jeszcze wszystkie odrzucone argumenty. Po minucie Goobar wrócił; był z nim mechanoautomat, który skierował się prosto do mózgu elektrycznego, uczony cofnął się, zmrużył oko i przemówił do mechanoautomatu. Struchlałem, bo ten na znak Goobara wypuścił z głowicy narzędziowej wiertło i przewiercił dziurę w pancernym czole mózgu, po czym nożycową dźwignią odchylił całą pokrywą. Teraz mechaniczny „chirurg” znieruchomiał. Goobar zaś z największym zaciekawieniem zaglądał do środka otwartej machiny; potem wziął kilka drobnych instrumentów i począł zmieniać połączenia kabli; pracował niezwykle szybko. Cofnął się, przez chwilę bystro patrzał w obnażone wnętrze, w którym wiły się srebrne i białe zwoje przewodów, raz jeszcze przemieścił kilka, nareszcie na jego znak mechanoautomat podniósł pokiereszowaną płytę czołową i zamocował ją na dawnym miejscu. Goobar włączył prąd. Mózg ożył, ekrany zawibrowały światłem, w palcach uczonego znów pojawiła się, jak wyczarowana, czarna pałeczka — teraz spostrzegłem, że to była rurka z miętówkami — Goobar usiadł na skraju wysokiego stołka i przez długi czas patrzał na rozwijające się w głębi ekranów krzywe, nareszcie potakująco kiwnął głową i powiedział coś, zwracając się w stronę niewidzialnej dla mnie części pokoju.

Pomyślałem, że przekształcił zapewne część aparatury aksjomatycznej; widać tworzył nie istniejącą gałąź matematyki, której konieczność pojawiła się w związku z nowymi dociekaniami, i byłem świadkiem operacji, jaką wprowadzał rozumowanie mózgu na nowe tory.

Goobar siedział na stołku, wpatrzony w mózg, który wciąż pracował; czasem światła zaczynały słabnąć i wtedy Goobar lekko się poruszał, gotowy do dalszego etapu operacji, ale mózg znowu migotał ekranami, a przekaźniki, które stanęły, poczynały wahać się, wyznaczając miarowy, jednostajny rytm mechanicznego życia.

Nagle straciłem go z oczu; w polu widzenia pojawiła się nowa osoba — Callarla. Przeszła, nie śpiesząc się, przez wolną przestrzeń, przystanęła tuż przy Goobarze, przesłaniając go, a potem odwróciła się i ruszyła prosto ku mnie. Drgnąłem chcąc się ukryć, lecz nogi jakby wrosły mi w podłogę. Podeszła do szklanego muru tak blisko, że jej twarz wypełniła przejrzyste okienko. Byłem pewny, że mnie zobaczy. Wtem Goobar powiedział coś do niej. Odpowiedziała samymi tylko wargami, nie obejrzawszy się; jej twarz nie uczestniczyła w rozmowie, toczonej pewno na jakiś techniczny temat. Nie widziała mnie. Jej wielkie, nieruchome źrenice powoli rosły, jak gdyby piły mrok. Nie dostrzegała ani mnie, ani nic w ogóle. Wzrok jej na nic nie czekał, nie spodziewała się żadnego obrazu, żadnego światła ani nawet ciemności. Scena przedłużała się. Czarna figura Goobara na drugim planie wydała mi się nagle dziwnie błaha, a ogromne, otaczające go aparaty wyglądały jak rodzaj doprowadzonych do doskonałości mechanicznych zabawek wobec tej bardzo jasnej twarzy kobiecej z gładkim czołem, uciszonymi ustami i oczami, które oparte o kwadrat szklanego muru były tak dalekie, jakby je powierzyła bezdennej pustce. Potem zwróciła się do Goobara i patrzała na niego, wciąż rozprawiającego z machinami; wtedy nie mogąc dłużej ustać, czując na twarzy palący rumieniec wstydu, że podglądałem ją w chwili, której nikt nie miał znać, cofnąłem się ukradkiem i uciekłem jak złoczyńca.

Winda zniosła mnie na poziom filharmonii, choć jej tam świadomie nie skierowałem. Nagle ocknąłem się w snopach brylantowego blasku. Stałem na marmurowych płytach pod arkadą wejścia do sali, ostatni ludzie śpieszyli do środka; równocześnie przypomniałem sobie, że miałem się spotkać z Anną, i ujrzałem ją. Podbiegłem, chwyciłem za ręce i począłem szeptać jakieś splątane usprawiedliwienia; wyższa niż zwykle, w długiej sukni, stworzonej jakby z potoku bardzo starego, zmatowiałego srebra, zesznurowała usta udając gniew.

— Chodź, chodź — powiedziała — potem się policzymy.

Zaledwieśmy weszli, duże światła zgasły; w ogromną muszlę u końca sali uderzyły z góry reflektory, na tle świecących instrumentów i poruszających się głów rozkrzyżowała się czarna, cienka sylwetka dyrygenta—. Sucho zastukała pałeczka.

Zrazu nurt tej starej muzyki jak gdyby mnie opływał, obojętnego. Odczuwałem przyjemność z oglądania tych lśniących miedzią i lakiem instrumentów starożytności, na których zawsze wykonuje się dawne utwory. Owe ślimacznice rur, skóry rozpięte na walcach, metalowe talerze — wszystko to jest zarazem zabawne i wzruszające. Ilekroć myślę o najdalszej przeszłości, nasuwa mi się niesłychany rozdźwięk między wyobraźnią tych ludzi, którzy kochali muzykę jak my, i sposobami, jakimi wydobywali ją z drewnianych pudeł i strun zwierzęcych…

W głowie mieszały się strzępy obrazów, głosów, nie dokończone słowa, myśli, a wszystko to było podmywane z zewnątrz przez huczącą, narastającą i opadającą muzykę. I oto nagle, nie wiem jak ani kiedy, muzyka ta wdarła się we mnie. Między zastygłe wspomnienia wcisnęły się potężne, podważające tony, jakby powódź runęła w dom i porywała jednakowo rupiecie i rzeczy bezcenne, i tam, gdzie przed chwilą był skromny ład codzienności, obracały się ciemne wiry. A potem stało się tak, że muzyka zaczęła topić mnie w swym wnętrzu; zbudził się gniew, nie chciałem się poddać, usiłowałem osadzić melodię — daremnie. Myśli, cała pamięć, wszystko, czym byłem, pędziło gdzieś unoszone, aż pękł ostatni opór i stałem bezbronny, otwarty, i byłem jak łożysko straszliwego nurtu, który toczył się coraz głębiej i głębiej, żłobił, obalał brzegi, zawracał i uderzał ze zdwojoną siłą, a w tej burzy poczęło rozlegać się powtarzające, nieustanne wołanie — to mnie wołał nadludzki głos.