Выбрать главу

Ośrodkiem uwagi astrofizyków pozostawał Mały Obłok Magellana, a zwłaszcza ta jego część, w której oczekiwali rozbłyśnięcia supernowej. Nieznużeni ciągłymi odwiedzinami, kontynuowali swoje codzienne prace. Niewielki automat matematyczny był w ciągłym ruchu, wykonując skomplikowane obliczenia; z rąk do rąk chodziły powiększone klisze fotograficzne i pasy spektrogramów, poznaczone cyframi; cała ta miarowa krzątanina wywierała na przechodzących jakiś dziwnie uspokajający wpływ; czuliśmy się jak ludzie zwiedzający — pod przewodem uzbrojonych pogromców — obszar zarojony drapieżnymi bestiami. Dla astrofizyków nic niepokojącego nie było ani w nieskończonych obszarach wiecznej nocy, ani w bezdennie rozciągających się obłokach czarnego i białego żaru; ich rzeczowy, klasyfikatorski stosunek do nieskończoności udzielał się i nam; zauważyłem, że galerie gwiazdowe, pustoszejące w ostatnich czasach, znowu się zapełniły.

Zastanowił mnie nieco rozgłos, jaki kierownicy wyprawy nadawali mającemu nadejść zjawisku; zauważyłem raz przy Yrjöli, że gromady ciekawych mogą utrudniać pracę astronomom, ale inżynier uśmiechnął się tylko i jakby mimochodem zauważył, że „to się opłaca”.

Kiedy przyszły dni właściwego oczekiwania, hala obserwatorium ledwo pomieścić mogła wszystkich gości. Jednakowoż ani pierwszego, ani drugiego i trzeciego dnia nic się nie zdarzyło, tak że zawiedzeni rozchodziliśmy się dobrze po północy korytarzami, mrużąc oczy przywykłe do czerni ekranów obserwacyjnych.

Czwartego dnia zjawiło się już mniej osób, piątego tylko czwarta część, a rankiem szóstego supernowa zapłonęła wreszcie jako oślepiająco biały punkt w Małym Obłoku. Czy oczekiwanie nadmiernie się przedłużyło, czy też w wyobrażeniach naszych zjawisko przedstawiało się monumentalniej, dość że fakt ten przyjęliśmy raczej obojętnie i wszystko, co się mówiło w obserwatorium, było w większej mierze grzecznością, świadczoną astrofizykom, niż wyrazem rzeczywistego zachwytu. Tak sztucznie nieco wzbudzona fala entuzjazmu opadła i wygasła dużo szybciej, niż niknąć poczęła i rozmywać się w jednostajnym świeceniu Obłoku iskra supernowej.

Koordynatorem grupy astrofizyków był profesor Trehub, znakomity badacz mgławic pozagalaktycznych, łowca obłoków gwiezdnych, krążących na granicach zasięgu najpotężniejszych teleskopów. Dość go było raz zobaczyć, by zapamiętać na zawsze. Głowa siedziała mu na ramionach jak w kulę nastroszony ptak z potężnym, podwiniętym w tępy dziób nosem podanym do przodu, z brwiami ściągniętymi nad nasadą nosa w owłosiony, drgający, żywy supeł, który sygnalizował wszystko ważne, cokolwiek dostrzegły oczy. Mówił krótkimi zdaniami, nie podnosząc nigdy głosu, który docierał zawsze do tego, do kogo był skierowany, poprzez największy gwar. Przybyszów przyjmował w obserwatorium z uprzedzającą grzecznością, ani na chwilę nie przerywając pracy. Mogło się czasem zdawać, że chce oszołomić rozmówcę niezwykłymi powiedzeniami. Raz, gdy wspomniałem o Ziemi, rzekł:

— I tam jesteśmy wśród gwiazd: od próżni dzieli trochę powietrza i grubość Ziemi pod stopami; trzeba tylko podnieść głowę.

Był on autorem projektu, który narobił niemało hałasu, choć nikt poza nim nie odważył się roztrząsać go serio: wyraził się, że najlepiej byłoby się wyprawić w podróż gwiazdową nie statkiem wielkim czy małym, lecz całą Ziemią, w taki sposób, żeby potężnymi odrzutami energii atomowej wytrącić ją z orbity i powoli „rozkręcając” po spirali, oddalającej się coraz bardziej od słońca, ruszyć nią wreszcie w stronę obranej gwiazdy; ciepła i światła w owej kosmicznej podróży poprzez mroki miałyby dostarczać Ziemianom mnogie sztuczne słońca atomowe.

— Można już dziś obliczyć z grubsza — mawiał — że nasze Słońce zagaśnie za jakie dziesięć czy dwanaście miliardów lat i wtedy będziemy musieli poszukać sobie innego; cóż prostszego niż uprzedzić ten wypadek i zrobić teraz z własnej woli to, do czego będziemy zmuszeni w przyszłości!

Najbardziej, przyznam, zaimponowała mi forma „my”, jakiej użył, jak gdyby na serio zamierzał doczekać czasów za dwanaście miliardów lat, ale on nie robił nic, by imponować; nie zależało mu na tym wcale. W swoich często niezwykłych poglądach stanowił mniejszość, nierzadko ograniczającą się do jednej jego osoby; mówił wtedy o „buntach” swoich kolegów i współpracowników; warto dodać, że chętnie się śmiał. W półmroku obserwatorium często rozlegał się jego basowy chichot, kiedy podświetlając lampą żarowa jakąś kliszę, znajdował w niej potwierdzenie swych przypuszczeń. Lubiłem patrzeć na tego człowieka, naładowanego niezniszczalną energią.

W grupie Trehuba pracowali Borelowie. Paweł, planetolog, na Ziemi zawołany alpinista, smukły, siwiejący, przygarbiony, miał cerę ciemną od słońca i wiatrów. Od oczu, nawykłych do ostrego przymrużania w blasku lodowców, wybiegały gęste, drobne zmarszczki. Maria, jego żona, miała wygląd pospolity. Gdy stała w grupie ludzi, spojrzenie obcego łatwo ją pomijało. Nie od razu poznałem skryte, trudno czytelne piękno jej twarzy, które rzadko tylko wybłyskiwało pełnią z jakiejś radości czy smutku, jak najczystsza nagość w nagłym rozsunięciu kotar.

Małżonkowie pracowali zazwyczaj oddzielnie, on przy teletaktorach lub spektroskopach, ona zaś przy aparaturze liczącej. Pośród rozmów przerywanych długim milczeniem, w których wszyscy rozumieli się w pół słowa, w jednostajnej, skupionej pracy można było rzadko uchwycić w powietrzu spojrzenie, które Borel zwracał do żony. Ani wymowne szczególnie, ani mocne, nic podobnego, po prostu krótki, jasny błysk oczu, stwierdzenie: „Jesteś” — po którym znowu pogrążał się w pracy.

W owym czasie Anna wymykała mi się. Jej postępki i wyraz twarzy stawały się często nieczytelne. Na całe dni znikała; kiedy pytałem ją niby mimochodem, zrzucała winę na prace u Czakandżan; gdy proponowałem wspólną przechadzkę czy wysłuchanie koncertu, znajdowała nie dające się odłożyć zajęcia, ale potem niespodzianie zjawiała się, taka jak na początku, pogodna, ufna i spokojna. Niekiedy smutniała znienacka, ale zaraz rozpraszała to drobne, dziecinne stroskanie uśmiechem. Nasze spotkania wikłały się jakoś; to próbowałem odpłacić jej spokojem za spokój, ale stawało się to sztuczną obojętnością, to znowu usiłowałem być wobec niej szczery ową wysiloną szczerością, która nic naszego dalszego pożycia; słuchała uważnie, ale do jej uśmiechu mieszała się iskierka ironii, jakby nie brała serio ani tego, co mówiłem, ani mnie samego. Rozmowa rwała się wtedy, utykała, wlokła, w jej podtrzymywanie musiałem wkładać wysiłek; to mnie gniewało; czułem się jak na lotnym piasku. Za każdym razem musiałem jak gdyby na nowo doszukiwać się owej Anny z nocy po Dziewiątej symfonii Beethovena; musiałem dochodzić do niej pokonując niewidzialny opór, tkwiący — zdawało się — nie w niej czy we mnie, ale pomiędzy nami. Spytałem ją raz:

— Czy dobrze ci ze mną?

— Nie — odparła — ale bez ciebie mi źle.

Przywiązywałem się do niej. Lubiłem patrzeć, jak przyrządza rankiem śniadanie; w luźnym, jasnym płaszczu porannym, z rozburzonymi włosami nachylała się nad szkłem, mieszając ingrediencje owocowe ze skupieniem godnym starożytnego alchemika. „Anna z gwiazd” — tak ją nazywałem, ale nie mówiłem, że skojarzenie to powstało przez kontrast z „ziemską Anną”. Była piękna. Spotyka się na Ziemi krajobrazy, wszystko jedno, majestatyczne czy ciche, sprawiające wrażenie, że przyroda stworzyła je niby w jakimś „samozamyśleniu”, napawając się własną urodą. Coś takiego było w Annie, w ciemności wielkich jak fala włosów, w regularności oddechu, w brwiach zgiętych na krańcach rozlotu, w wargach, zamkniętych jakby nad czymś dojrzewającym bardzo powoli, lecz nieustannie. Pamiętam, jak kiedyś ze wzruszeniem obserwowałem jej sen: najdrobniejsze drgnienie rzęs, ruchy piersi poruszanej ciepłym tchem. Nagle obudziła się pod moim wzrokiem i jak gdyby wychodząc mi naprzeciw ze snu, patrzała przez mgnienie dużymi oczami, a potem cała zapłonęła; fala różowości ogarnęła jej szyję, twarz, nawet uszy. Zaraz rozpocząłem inkwizycję pytań, by poznać przyczynę rumieńca. Długo nie chciała odpowiedzieć, nareszcie niechętnie, surowo rzuciła: