Выбрать главу

— Śniłeś mi się. — Nic więcej nie chciała powiedzieć.

Tak wciąż na nowo nawiązując się i rwąc, trwał nasz niecodzienny związek, w którym była ukryta — w późnych godzinach nocnych — czymś gorzkim zaprawiona czułość i skrzętnie tajone zmaganie.

Tymczasem życie na Gei toczyło się zwykłym trybem; laboratoria pracowały, wieczorami gromadziliśmy się przy ziemskich odbiornikach radiowych, schodziliśmy się na widowni wideoplastycznej, w halach sportowych trenowały zespoły do kolejnych zawodów, koncerty biły chórami dźwięków w sklepienie sali filharmonicznej i wszystko, oglądane z daleka, wyglądało jak przedtem, a jednak jawiły się zwiastuny tego, co nadchodziło i co zdawało się, rozpostarte wzdłuż bezkresu drogi, przesączać niepostrzeżenie przez hermetyczne pancerze statku, zatruwając umysły i serca.

Zaczęło się to bodaj od snów; ja przynajmniej zebrałem takie spostrzeżenia. Moje własne stały się w tym czasie zarazem plastyczne i bogate, ale bogactwem nieproszonym i niepożądanym, a nawet nieznośnym. Miewałem sny przeciągające się z nocy w noc, natrętne, powracające; niektóre rozdrzewiały się na kilka wątków śnionych kolejno; szczególnie wrył mi się w pamięć sen o mieście ślepców. Byłem niewidomy i żyłem w mroku jakichś splątanych, gałęzistych form; w śnie tym miałem długą i zawiłą przeszłość, całkowicie odmienną od rzeczywistej: były tam jakieś dalekie wędrówki, jakieś spotkania z ludźmi, a wszystko bez krzty światła, zawsze w czerni tłoczącej głowę i pierś; sen ów, a raczej cała plejada snów rozciągająca się na tygodnie, tak mnie nużył, że po raz pierwszy w życiu począłem zażywać środki nasenne, wyłączające działania kory mózgowej; przychodził sen kamienny, gdy jednak odstawiałem lekarstwo, koszmar wracał.

W ambulatorium zjawiali się ludzie skarżący się na nocne zmory; przychodzili zazwyczaj zażenowani błahością swych skarg i udawali, że to z ich strony raczej kaprys niż wyraz nękającej dolegliwości, ale nauczony własnym doświadczeniem wysłuchiwałem ich skrupulatnie i zapisywałem środki, które sam zażywałem, spotkałem się jednak wielokrotnie z niechęcią. W naszych czasach nikt nie lubi zażywać lekarstw; medycyna jest bowiem nastawiona raczej na zapobieganie schorzeniom niż ich leczenie.

Głównie jednak nie chcieli moi pacjenci spoczywać snem kamiennym, owszem, pragnęli śnić, ale o… Ziemi; to wyznawali tylko w cztery oczy. „Niestety — odpowiadałem — nie umiemy jeszcze wywoływać snów na dowolny temat”. Musiałem odprawiać ich z niczym poza radami, by więcej oddawali się ćwiczeniom fizycznym i dłużej przebywali na „wolnym” powietrzu.

Wspomnienie parku Gei często wywoływało żachnięcia; ten twór wideoplastyków, z którego byli tacy dumni, stawał się nieomal kamieniem obrazy. Przez pewien czas dyskutowano sprawę przemienienia naszego ogrodu; wysunięto mianowicie projekt, żeby go przekształcić stwarzając nową konfigurację zarówno części rzeczywistej, jak i mirażu otaczającego, ale przeprowadzona ankieta wykazała, że na dobrą sprawę nikt sobie tego nie życzy. Wysuwano za to szereg uwag, na przykład: że „deszcz jest sztuczny i od razu poznaje się jego nieprawdziwość”, że „brak ptaków niweczy wszelką iluzję”, a nawet, i to kilka razy, że „niebo i chmury są naznaczone stygmatem kłamstwa i całkiem do ziemskich niepodobne”.

Tymi zarzutami poczuli się dotknięci wideoplastycy. Zapewniali, że miraż jest na pewno doskonały, bo wzięto pod uwagę wszystkie czynniki działające na zmysły ludzkie, aparatura zaś działa obecnie tak samo jak na początku podróży, kiedy to wszyscy po przybyciu na statek wyrażali uznanie dla całkowitej pełni złudzenia.

Pod koniec pierwszego roku podróży wśród moich pacjentów pojawili się nowi, cierpiący na zaburzenia dobowej koordynacji snu i czuwania, rytm ich pracy ulegał przesunięciu w stosunku do innych towarzyszy: jedni odczuwali senność we wczesnych godzinach wieczornych i budzili się na długo przed świtem, drudzy, przeciwnie, woleli pracować do później nocy i spać do południa; powstający przez to rozrzut zajęć rósł i groził rozprzęgnięciem kolektywów.

Napotykało się też, zwłaszcza w godzinach popołudniowych, coraz więcej ludzi wałęsających się korytarzami bez celu; nawiązywane rozmowy utykały na martwym punkcie, ludzie samopas brodzili po pokładach, wyraźnie omijając galerie gwiazdowe, i kiedy na kilka dni przed nowym rokiem wyszedłem na pokład spacerowy, w czasie, na który dawniej przypadało największe nasilenie zwiedzających, napotkałem tam zaledwie dwu pilotów rozprawiających z Ametą o jakiejś konstelacji, poza tym olbrzymia przestrzeń galerii była zupełnie pusta.

Wszystkie te wydarzenia zbiegły się z najbardziej powikłaną fazą mego stosunku do Anny i dlatego nie poświęcałem im uwagi, na jaką zasługiwały.

Co pewien czas odbywały się narady astrogatorów; na trzy dni przed nadchodzącą Ter Akonian zwrócił się do mnie, bym zechciał wypowiedzieć się o zdrowiu psychicznym załogi, siadłem przeto na kilka godzin i przygotowałem sążnisty elaborat.

Spóźniłem się na zebranie, ponieważ jeden z kolegów Nilsa, przedsiębiorczy miłośnik cukrowego puchu, spadł w czasie wspinaczki ze słupa oporowego lotniska i musiałem mu nastawiać zwichniętą nogę. Kiedy przyszedłem, mówiła właśnie Lena Berens. Siadłem z tyłu, na jednym z ostatnich krzeseł w kącie obszernego pokoju.

Zaokrętowana na Gei placówka felicytologiczna prowadziła statystykę nawiedzania pomieszczeń statków przez członków załogi; otóż okazało się, że w pierwszych miesiącach podróży większość ludzi przebywała chętnie na pokładach gwiazdowych, później jednak coraz więcej osób od nich stroniło i miejscem wypoczynku stał się głównie park, a teraz zarówno on, jak i pokłady często świeciły pustką.

— Gdzież więc wszyscy spędzają wolny czas? — spytał Ter Akonian; pochylony nad notatkami, nie patrzał na nikogo.

— Kontrola nasza dotyczy tylko pomieszczeń publicznych — odparła Lena — ale nietrudno się domyślić, że przeważnie przebywają w swoich mieszkaniach.

— Czy to ma charakter większych spotkań towarzyskich? — spytał Ter Akonian; wciąż nie podnosił głowy. Nie bardzo rozumiałem cel jego pytań.

— Nie wiem — odparła Lena — ale jeśli mam sądzić po sobie i moich bliskich… nie.

— Więc co to jest? — spytał Ter Akonian. Wyprostował się. Zobaczyłem jego twarz.

— Myślę, że… samotność — odezwał się ktoś z tyłu. Wszystkie głowy zwróciły się w tę stronę; to powiedział Trehub.

— Doktorze — zwrócił się wtedy Ter Akonian do mnie — proszę cię o wypowiedź.

Wstałem. Sprawozdanie moje było bezużyteczne, pojąłem to w ułamku sekundy. Była to dziwna chwila; sam nie wiedziałem, co zaraz powiem, a jednocześnie ogarnęła mnie osobliwa jasność.

— Koledzy — powiedziałem — mam tu przygotowany wyciąg rozmaitych skarg moich pacjentów z ostatnich miesięcy, ale zrozumiałem teraz, że klasyfikowanie ich i wyliczanie nie ma sensu. Wszystkie są objawami wywołanymi wspólną przyczyną; wymienił ją profesor Trehub. Była dotąd niepojęta zarówno dla skarżących się, jak i dla ich lekarza, jak sądzę dlatego, ponieważ od najmłodszych lat uczymy się wszyscy rozumowo pokonywać konflikty, jakie nam przynosi życie… W związku z tym naturą naszą staje się przemilczanie spraw bez wyjścia, gdyż przekazać własne brzemię drugiemu wolno tylko mając nadzieję pomocy; silniejsi, lepsi, mądrzejsi udzielają jej chwiejnym, mniej zdolnym, słabszym. Wobec próżni jednak wszyscy jesteśmy tak samo bezradni. Dlatego wszyscy jednakowo o tym milczymy. Milczenie to rośnie między nami. Trzeba z nim walczyć.