Выбрать главу

Usiadłem, o głos poprosił Yrjöla.

— Koledzy powiadają, że samotność i milczenie są pierwszymi objawami działania próżni na człowieka. Nie wiem, czy to jest słuszne. Powiadam, że nie wiem, i chciałbym się nad tym z wami głośno zastanowić. Co stanowiło podstawę naszego bytowania na Ziemi? Co spajało nas najmocniej z innymi ludźmi? Kiedyś, w starożytności, łączyły ludzi wspólne tradycje, obyczaje, więzy rodowe i narodowe, trudy przeszłości i kult jej na j świetnie j szych wydarzeń. A nas łączy najmocniej praca nad przyszłością. Jesteśmy rasą patrzącą daleko poza granice jednostkowego, osobistego życia. W tym jest nasza siła. Nie oczekujemy nadchodzącego, lecz sami je tworzymy; stawiamy sobie wymagania wedle rosnących marzeń, stąd płynie przemienianie się i odnawianie wszystkiego w nas samych i wokół nas. Myślę, że niektórzy zaczynają gubić tę postawę. Mimowiednie już teraz oczekują kresu podróży, ale od niego dzieli nas jeszcze wiele lat i dlatego to jest groźne; nie można czekać przez znaczną część życia!

— A nasza praca? — spytał po dłuższej chwili Ter Akonian i ogarnął spojrzeniem obecnych.

Starszy Rudelik odpowiedział:

— Rosnące opóźnienie w komunikacji z Ziemią utrudnia nam poważnie prowadzenie badań, ale nie to chyba jest najważniejsze. Ludzie pracują nawet dłużej niż przedtem, choć wyniki nie są lepsze; praca staje się rodzajem schronienia, bo pochłania czas, odwraca uwagę od naszej sytuacji, od rozmyślań nad nadchodzącymi latami. Z ich perspektywy drobne, codzienne czynności, których dawniej nie dostrzegaliśmy, jak wstawanie, ubieranie się, spożywanie posiłków, tchną jakąś zabójczą monotonią, cokolwiek każdy podejmuje, wydaje mu się tak błahe, że niewarte nawet wyciągnięcia ręki; stąd pustka w salach koncertowych, w parku, na pokładach… To, co było dla nas na Ziemi najcenniejsze — czas — staje się tutaj naszym wrogiem.

— Przepraszam… Co to właściwie jest… bo chyba nie obrady? — odezwał się nagle Trehub.

Wstał, przeszedł za swoje krzesło i położył rękę na jego oparciu, jakby gotując się do odejścia.

— Szukacie nazwy dla tego, co dzieje się na Gei? Po co? Przecież wiedzieliśmy wszyscy, że to nadejdzie — nie wiedzieliśmy tylko kiedy. Odrzuciwszy wygody sztucznego otoczenia, wytworzone na Ziemi, wyszliśmy w przestrzeń. Nieskończona próżnia? Tak. Więc cóż, czy mamy się skarżyć? Na co? Na prawa natury?! Wyliczanie wszystkich naszych udręk, teraźniejszych i przyszłych, nie umniejszy ich nawet o włos. Wspomniawszy o samotności, miałem na myśli coś zupełnie innego niż wy. Każdy z nas wśród towarzyszy, w pracy, w sporze, jest taki, jaki był, inny czuje się tylko, gdy zostaje sam. Więc pragnie być sam, żeby się zbadać, cóż prostszego? To jest jedyna samotność godna człowieka. Ale co może nam zrobić próżnia?

— Pokonać nas — odezwałem się półgłosem. Dosłyszał to.

— O, nie — powiedział. — Materialne siły wszechświata mogą nas zniszczyć, na przykład w zderzeniu. Ale by nas pokonać, do tego nie starczy wszechświata. Na to trzeba by… człowieka.

Milczał przez chwilę.

— Nasze rozważania są puste. Wiecie to tak dobrze jak ja. Decyzje zapadły dawno, samiśmy je powzięli; jest tak, jak być musi, cokolwiek się w nas odmienia, niechaj się staje i ujawnia, a czy będziemy słabi, czy silni, radujący się, niecierpliwi, czy zbolali, wszystko to nieważne wobec jedynie niewzruszonej pewności: lot trwa!

BAL

W dniu, w którym upływał pierwszy rok podróży, odbyło się na Gei spotkanie towarzyskie, które później wspominano żartobliwie pod nazwą „balu”.

Rocznica wyruszenia z Ziemi była tylko pretekstem; astrogatorami kierowała głównie chęć odświeżenia i rozszerzenia kontaktów ludzkich w zamkniętym kręgu Gean. Na spotkanie przybyć mieli wszyscy, a więc i najznakomitsi, najbardziej zapracowani i przez to rzadko dający się widzieć uczeni, tym razem ofiarowując towarzyszom nie swój trud, lecz samych siebie. Uroczystość miała poruszyć stojące wody życia społecznego, coraz wyraźniej zasklepiającego się w komórkach poszczególnych laboratoriów. Uczyniono niemało, aby do niepoznaki odmienić tak dobrze znane wszystkim sale statku. Grupa wideoplastyków już na tydzień przed uroczystością zamknęła się w Sali Barokowej, do której wstęp był najsurowiej zakazany. Spotykając się z nami w czasie posiłków, wideoplastycy napomykali o wspaniałościach, jakie gotują, lecz szczegóły osłaniali mgłą tajemniczego milczenia.

Rankiem krytycznego dnia otrzymałem zaproszenie wydrukowane po staroświecku na płytce wpółprzejrzystej, żyłkowanej jak marmur masy papierowej. Pod moim nazwiskiem figurowały dwa słowa: „Strój podzwrotnikowy”. Wprawiły mnie w nastrój wczesnej młodości, kiedy jako chłopiec szykowałem się zgorączkowany na wiosenną zabawę.

Punktualnie o szóstej po południu przywdziałem najbielsze z ubrań i udałem się na pokład trzeciej kondygnacji. Przed wejściem do Sali Barokowej stali wszyscy wideoplastycy w towarzystwie trzeciego astrogatora, kruczowłosego Songgrama.

Ceremonialnie wymieniliśmy ukłony; podniosła atmosfera, uroczyste gesty, nasze wytworne stroje, wszystko to było zabawne i wszyscyśmy to czuli; poprzez oficjalne miny co chwila przebłyskiwały psotne uśmiechy wideoplastyków, a najmłodsza w ich gronie Maja Moleticz, siostra historyka o tym nazwisku, wzięła mnie pod rękę, przykazała zamknąć oczy i wprowadziła do sali. Poczułem ciepły powiew, w nozdrza uderzyło powietrze nasycone wilgotnym gorącem i słodkawą a cierpką zarazem wonią egzotycznych kwiatów.

— Już! — zawołała Maja.

Spojrzałem i stanąłem jak wryty.

Stałem na dnie sali tak olbrzymiej, że zajmowała chyba połowę przestrzeni całego statku; jej ściany, zrazu występujące w górę pionowo, na wysokości kilku kondygnacji zbliżały się ku sobie łagodnymi łukami; dostrzegłem jeszcze jakby długie, czarne galerie w dole i białe pilastry strzelające pod strop, gdyż uwagę moją, jak każdego, kto tu wchodził, przykuł widok rozwierający się w przeciwległej stronie. Był tam szeroki taras połączony z salą szeregiem wysokich, otwartych na oścież drzwi, otoczony kamienną balustradą. Idąc, już z daleka ujrzałem bezmierne, zastygłe w blasku morze. Wszedłem na taras. W dole rozpościerała się słoneczna plaża, pokryta wężowymi liniami — negatywem utrwalonych w piasku fal, które w głuchym, nieustannym szumie ciągnęły z horyzontu, łamały się na przybrzeżnej płyciźnie i zielonkawym zalewem wpadały na brzeg.

W odległości jakichś dwu kilometrów jasna barwa wody odmieniła się; tam, na barierze podwodnych raf, kipiał przybój. Dalej ciemniała głębia, nieruchomym granatem sięgając upalnego nieba. Prawie pośrodku horyzontu, w największej już dali, złagodzony błękitnawym przyćmieniem, dymił wulkan. Z jego stożka szła skośna smuga żółtawych gazów, rozpływających się leniwie w przestworzu. Przechyliwszy się przez balustradę, ujrzałem stromy, potrzaskany zbieg skalistego masywu, na którego szczycie mieścił się taras. Od morza szła bardzo słaba, ledwo wyczuwalna bryza; oblizałem wargi, były słone. Odwróciłem się, bo ktoś za mną przeklinał zachwyconym głosem; był to pilot Yeryoga. Oczy mu płonęły.