Выбрать главу

— To znaczy?

— „Krążeniem wśród ciemnych prądów”… tak to nazywał… miał zawsze bardzo własna terminologię. Chodzi o podróże transgalaktyczne.

Zwrócił się do mnie nagle.

— Rozpiętością, uważasz, doktorze? — Otóż Ameta bije mnie rozpiętością, to jest takie realne jak ten kamień.

— Jako matematyk?

— — Nie, jako człowiek.

To zwierzenie oszołomiło mnie. Goobar mówił dalej, jakby do siebie:

— Tak jest osobliwie między nas rozdzielone… I dodał innym głosem:

— Dawno się z nim nie stykałem i dziękuję ci, doktorze, żeś mi go przypomniał.

Długą chwilę patrzał w ciemność, z której płynął ciężki, jednostajny szum, i biorąc mnie za ramię, rzekł krótko:

— Chodźmy.

Weszliśmy na salę. Gwar był teraz mniejszy; na przystawionych do stolików fotelach siedzieli nieregularnymi wieńcami ludzie; największe skupiska otaczały palmę. Witraż nad wejściem świecił blado; z jego szyb wypuklały się wielkie, złotawo nabrzmiałe ciała kroczących olbrzymów, a fantazyjne sceny owadzie w górze powlokła najcieńsza szarość — może przygaszono je umyślnie — za to w dole świeciły konstelacje kryształowych lamp, odbijając się łagodnie w srebrnych zbrojach automatów. Coraz któryś nurkował w ciżbę i przemykał między stolikami, dążąc nieomylnie tam, dokąd go wzywano. W powietrzu unosił się cienki brzęk szkła i głosy zamknięte w kręgach rozmów.

Szedłem z Goobarem ku środkowi sali. Kiedyśmy tak kroczyli wąską uliczką, uśmiechy szły mu na spotkanie, gestami i głosem zapraszano go do wszystkich naraz stołów. Zakłopotany, przystanął pod palmą, nie wiedząc, który wybrać. Uczułem radość, że i na mnie, towarzyszącego Goobarowi, pada odrobina powszechnej sympatii i szacunku, choć na to nie zasłużyłem.

— Chyba się rozejdziemy? Ty pójdziesz górą, a. ja doliną — odezwał się wreszcie Goobar.

— O — odparłem skłopotany — będę bardzo lichą namiastką Goobar a!

Siedzący bliżej, którzy to usłyszeli, zaśmiali się, a od stolika otoczonego zwartym murem młodzieży obu rękami wzywał mnie Nils Yrjöla.

Podszedłem do młodych. Byli tu zresztą i starsi, wyróżniała się trójka mechaneurystów, wszyscy trzej atletycznej budowy, a górował nad nimi kierownik zespołu, Tembhara. Jedni z młodych siedzieli na poręczach fotelików, inni stali oparci o ramiona kolegów. Zjawiłem się w środku ożywionej dyskusji i dosłyszałem ostatnie słowa smukłego chłopca:

— Więc dlaczego automatów nie można by właściwie używać przy lądowaniu na jakiejś nieznanej planecie? Mówi się, że wyślemy wtedy rakiety pilotowane przez ludzi.

— A tak, to konieczne, niestety — odparł Tembhara. — Znasz przecież takie powiedzenie, że automaty są doskonałe i ograniczone, ludzie zaś — niedoskonali i nieograniczeni. Rzecz w tym, że automaty cechuje tak zwana „kierunkowa wąskość sytuacyjna”. Automat jest zawsze trochę jednostronny, bo był projektowany dla wypełnienia określonych zadań. Otóż na obcej planecie można oczekiwać spotkania jej nieznanych mieszkańców i — w związku z tym — nie dających się przewidzieć sytuacji. Gdybyśmy posłali tam automaty, mogą całkowicie zawieść, i to nawet \v sposób niebezpieczny.

— Cóż mogłyby zrobić? Nie rozumiem.

— Mogłyby się po prostu zachować jak człowiek umysłowo chory — rzekł Tembhara. — Aby to wyjaśnić, posłużę się przykładem zaczerpniętym ze starego podręcznika mechaneurystyki. Ma on znaczenie tylko historyczne, ale zilustruje dobrze to, o co mi idzie. Jest to krótka historyjka, a brzmi tak: Pewien człowiek miał pomieszczenie zagracone starymi globusami i nadtłuczonymi dzbankami. Polecił automatowi, by usunął te rupiecie, wyrażając się tak: ,,Wyrzuć stąd wszystkie przedmioty kuliste”. Posłuszny automat wymiótł rupiecie, a także zerwał z karku głowę owego człowieka, albowiem zbyt dosłownie zrozumiał rozkaz ł uznał głowę rozkazodawcy za przedmiot kulisty, podlegający wyrzuceniu.

— Ależ to nonsens!

— To niemożliwe.

— Automat nie może wyrządzić krzywdy człowiekowi! — rozległy się chóralne protesty.

— Oczywiście, że nie, ponieważ każdy ma specjalny bezpiecznik; historia ta nie mogła zdarzyć się naprawdę, chodziło mi tylko o jaskrawy przykład na to, co można by nazwać „nieporozumieniem” między człowiekiem i automatem. Mnóstwo rzeczy jest dla nas milcząco zrozumiałych, oczywistych, otóż dla automatu nic nie jest oczywiste poza tym, co weń wbudował jego konstruktor. Nasze automaty mają na przykład układy samozachowawcze, które chronią je przed samounicestwieniem, posiadają wspomniane bezpieczniki uniemożliwiające wyrządzenie krzywdy człowiekowi, ale w całkowicie nowej, nie przewidzianej przez budowniczych sytuacji, w warunkach obcej planety, mogłyby narobić wiele złego. Poza tym jest jeszcze jeden szkopuł, natury etycznej: na pewno nie byłoby nam miło, gdyby mieszkańcy innej planety przysłali na Ziemię sforę maszyn, która miałaby zbadać, czy warto nawiązywać z ludźmi stosunki sąsiedzkie.

Tembhara uśmiechnął się błyskając zębami.

— Profesorze — powiedziała jakaś dziewczyna — ty jesteś projektantem gyromatów, prawda?

— Tak, to znaczy brałem udział w projektowaniu kilku.

— A profesor Averroes mówił nam na lekcji, że taki gyromat buduje się w ogóle bez planów konstrukcyjnych — jak to jest możliwe? Wyjaśnij to, jeśli możesz.

— Spróbuję... — Tembhara zastanowił się. — Najlepiej może na konkretnym przykładzie. Nasze biuro opracowało przed wyruszeniem z Ziemi, jako ostatni z serii, wielki astrogyromat dla Obserwatorium Simeidzkiego; jest to gigant o specjalnym przeznaczeniu. Maszyna ta umie tworzyć „matematyczne modele gwiazd". Podaje się jej wielkości i fakty uzyskane w obserwacjach astronomicznych, a ona na ich podstawie potrafi odtworzyć całe życie gwiazdy od jej narodzin do zgonu, odkrywa więc jej przeszłość, kształt, rozmiary, temperaturę, wszystkie zachodzące we wnętrzu przemiany atomowe, orbitę, oddziaływanie na inne ciała niebieskie, z kolei ich wpływ na nią; jednym słowem, umie odtworzyć ewolucję dowolnej gwiazdy wszechświata z niesłychaną dokładnością w czasie nieskoń­czenie małym. Jeden miliard lat istnienia gwiazdy maszyna „przeżywa" w ciągu dwudziestu sekund. Otóż takiego gyromatu nie mógłby zbudować żaden człowiek na świecie. Wyliczanie i rysowanie planów trwałoby chyba tysiące lat, a może i więcej. Można by wzią ć do pomocy maszyny liczącą lecz i to jest całkiem zbędne, ponieważ istnieje sposób nieporównanie prostszy. Wygląda on następująco: najpierw budujemy układ automatów, zwany bazowym; temu układowi dajemy ogólną instrukcję zbudowania gyromatu, a więc warunki i zakresy działania, jakie gyromat ma spełniać, i tak dalej; to wszystko razem nazywa się „gradientem kierunkowym technologicznej ewolucji gyromatu". Następnie dostarczamy bazowym automatom materiału budow­lanego i wprawiamy je w ruch. W niedługim czasie, to jest po kilku miesiącach, gyromat jest gotów. Naturalnie my, projektanci, nie wiemy, jakie to tysiączne i milionowe operacje montażowe, jakie analizy i obliczenia przeprowadziły automaty bazowe. I nie tylko nie wiemy tego, ale wcale się tym nie interesujemy, podobnie nie obchodzi nas bynajmniej szczegółowa konstrukcja samego gyromatu: mamy go, działa, spełnia wszystkie nasze rozkazy i tyle — nic nam więcej nie trzeba.

— Wiesz co, profesorze — rzekła stojąc obok mnie Maja Moleticz — myślę, ż e inżynier-konstruktor sprzed tysiąca lat uznałby tego, kto by mu powiedział, że w przyszłości ludzie będą budować najzawilsze urządzenia bez planów, za obłąkanego.

— Nie sądzę, wytłumaczyłbym mu zasadę na zrozumiałym dla niego przykładzie. Używano wtedy pierwszych, prymitywnych maszyn do liczenia. Otóż inżynier, który mnożył, powiedzmy, dwie liczby przez siebie z pomocą takiej maszyny, nie interesował się wcale pośrednimi etapami tego działania arytmetycznego. Był mu potrzebny tylko końcowy rezultat, nic więcej. Już wtedy więc zaczęło się, co prawda zalążkowe, stosowanie zasady, która brzmi: „Należy unikać wiedzy bezużytecznej".