Выбрать главу

Przez dłuższą chwilę wszyscy milczeli, potem posypały się okrzyki:

— Wspaniałe!

— I któż to wymyślił?

— Któż by, jak nie Yrjöla!

— Uważacie, jak wszystko się trzęsie?

Odnaleziony Yrjöla, poklepywany przez dziesiątki rąk, bronił się i tłumaczył, że nie ma z tym nic wspólnego:

— No cóż, wulkany wybuchają, to się zdarza… Tymczasem łuna piętrzyła się coraz wyżej; pojawiały się nad nią płomienne węże i zygzaki, tory wyrzucanych z krateru bomb ognistych. Nad naszymi głowami raz i drugi zapiało coś przeraźliwie.

— Koledzy, chodźmy stąd! — zawołał naraz jakiś młody głos. — Nie znacie wideoplastyków; dla wzmożenia iluzji gotowi nam naprawdę spuścić na głowy płonący deszcz siarki!

Rozległ się chóralny wybuch śmiechu; wulkan ryczał tak potężnie, że coraz trudniej było się porozumieć. Nareszcie Ter Akonian w imieniu wszystkich zwrócił się do wideo—konstruktorów, którzy dali się ubłagać, znikli na chwile i niebawem kataklizm począł się uciszać. Wróciliśmy powoli na salę; utworzone przedtem grupy rozsypywały się, jedni przyzywali automaty i skupiając się wokół ich srebrnych figur wznosili kieliszki z musującym winem, inni ulokowali się w fotelikach pod palmą i zabawiali się jakąś grą. Coraz częściej wybuchał śmiech, nucono piosenki, pojawiło się kilkanaście ogromnych, świecących balonów, które przelatywały z jednego końca sali w drugi. Pokręciłem się niezdecydowanie w pobliżu stolika, na którym piloci pod przewodem Amety rozstawiali skomplikowane urządzenia telewizyjne do zabawy w „pogoń za rakietą”, wreszcie poszedłem na galerię. Wznosiła się wokół całej sali. Oglądane z bliska olbrzymie owady, wyrzeźbione z drogich kamieni, sprawiały monstrualne wrażenie. Już chciałem odejść, gdy usłyszałem głos wybiegający z głębi płaskorzeźby, przed którą stałem. Upłynął ułamek sekundy, zanim uprzytomniłem sobie, że rzeźba jest, podobnie jak krajobraz morski, dziełem wideoplastyków, musiałem jednak pokonać odruchowy opór, zanim zdecydowałem się ruszyć prosto na skrzącą się, bryłowatą powierzchnię; tuż przed oczami zabłysły brylanty olbrzymich oczu pajęczych, potem obraz znikł. Nie poczułem oczywiście nic i zrobiwszy dwa kroki, znalazłem się w półmroku. Pod gładką, nagą ścianą siedziały Soledad i Anna, która patrząc na mnie, mówiła:

— Powiedz, czy miałaś kiedykolwiek w życiu wieczór, który, tak myślałaś, zagradza ci dzień następny, wieczór całkowicie bezużyteczny, który trzeba przeżyć byle jak, niby spływając z mielizny? Wieczór, w którym nagromadził się osad nie wydarzonych rzeczy, nie spełnionych marzeń, w którym ogarnia cię powątpiewanie we wszystko, czego pragniesz? W którym rzucasz każdą rozpoczętą czynność, a jeśli nadejdzie ktoś nawet najbardziej ci obojętny, jesteś mu rada, bo jego przyjście zrzuca z ciebie resztkę odpowiedzialności za marnowany czas?

— Jeśli taki wieczór zdarza się raz czy dwa do roku, to nic — odpowiedziała Soledad. — Ale jeżeli przychodzą często — uważaj… Jest ci z nim trudno, prawda?

— Bardzo — odpowiedziała Anna. Wciąż patrzała na mnie. W tym momencie pojąłem, że mówi o mnie i nie widzi mnie; stałem widać w samej strefie mirażu i byłem niewidzialny.

— Nikt nie może ci pomóc — podjęła Soledad — ale ty i on…

Ze wstrzymanym oddechem, tłumiąc krok, cofnąłem się pośpiesznie. Znowu stałem przed roziskrzona mozaikową płytą. Odszedłem szybko. Nie chciałem myśleć o podsłuchanej niechcący rozmowie. Na przeciwnym końcu galerii stali dwaj ludzie i patrzyli w dół; byli to współpracownicy Goobara, Żmur i Diokles.

Otwierał się stąd widok na część sali wolną od stolików; poruszały się tam dziesiątki ludzi. Tuż pod nami stała kilkunastoosobowa grupa, której centrum stanowiła młoda dziewczyna w białobłękitnej sukni; w pewnej chwili rozległ się śmiech, potem zaczęła śpiewać. Była to zabawna piosenka, długa jak litania. Prześpiewawszy pierwszą zwrotkę, wskazała znienacka palcem kogoś z otoczenia i ten musiał śpiewać dalej. Tak, przerzucając się od człowieka do człowieka, przy coraz większym rozbawieniu, piosenka koczowała po całej sali, aż zawędrowała pod kolumny. Tam, w niszy opuszczonej przez automat, stał Goobar opierając się o boazerię. Jakiś chłopiec, kończący właśnie swoją zwrotkę, stanął przed nim i wskazał go palcem. Przez mgnienie panowała cisza, potem uczony, nie namyślając się, niskim, nieco chropawym barytonem zaśpiewał następną /wrotkę. Nagrodził go huragan oklasków; z kolei on wskazał kogoś w pobliżu i pieśń odpłynęła w głąb sali. Goobar. mając jeszcze na twarzy uśmiech, z jakim wypełnił swój śpiewaczy obowiązek, nieznacznym ruchem wydobył z kieszeni podręczny automacik i jął coś wyliczać.

— Oto macie całego Goobara — rzekł Diokles. — Możesz z nim grać, tańczyć, śpiewać, mówić o piekle i niebie, a nigdy nie będzie w pełni z tobą.

— Ależ on naprawdę lubi się bawić — zauważył Żmur.

— Ja wiem, że on nie udaje, i cóż z tego? On lubi ludzi, ale sam nie jest jednym z nas. Każdy nowy współpracownik — ciągnął Diokles — kiedy znajdzie się w jego pobliżu, nie może oprzeć się chęci zadawania mu różnych dosyć śmiesznie brzmiących pytań; są to naiwne próby podyktowane po prostu koniecznością, bo on jest przecież nieustającą zagadką; nieraz podziwiałem skrupulatność, z jaką próbował odpowiadać…

— Na przykład? — podsunąłem; spojrzenia nasze wciąż spoczywały na wielkim uczonym, który teraz zatrzymał mijający go bezgłośnie automat, podjął z tacy pucharek wina i pił małymi łykami. Zdawał się obserwować automat jak gdyby z dobrze skrytym rozbawieniem.

— Poczynając od pytań, w jaki sposób dochodzi do swoich wielkich wyników…

— Tak, to rzeczywiście nie najmądrzejsze — zgodziłem się — i cóż odpowiedział?

— Zastanawiał się długo i serio, wreszcie rzekł: „Być może dlatego, bo ja nieustannie myślę…” W tym zdaniu jest, mimo pozoru banalności, jakaś równie wielka, co prosta prawda; jego umysł nieprzerwanie wytwarza konstrukty myślowe i zderza je z sobą; są to jak gdyby rozłożone na miesiące i lata, nigdy nie ustające próby wielkiej syntezy; on ma odwagę domyślania do końca najbardziej absurdalnie wyglądających hipotez i wyciągania ostatecznych konsekwencji ze wszystkiego… to zresztą powód, dla którego już nigdy nie pójdę z nim w góry. Nie chcę powiększać sobą królestwa przedmiotów martwych.

— Cóż twój instynkt samozachowawczy ma wspólnego z Goobarem? — spytałem.

— A ma. Byliśmy na wspinaczce w paśmie pamirskim; zrobiliśmy wschodni trawers…

— Wybacz — przerwałem mu — powiedz, czy on jest dobrym wspinaczem i jak w ogóle zachowuje się w ścianie?

— Zaraz usłyszysz, do tego zmierzam. Owszem, jest niezłym wspinaczem. Był tam mały, ale paskudny komin. Zanim weszliśmy w ten komin, Goobar stanął nagle i powiedział mi, że przyszedł mu pewien pomysł. Powiedziałem, żeby go zanotował, odparł, że na pewno nie zapomni. Jakoż nie zapomniał pomysłu, zapomniał za to, gdzie jest i co robi. Omal karku nie skręcił i nas nie pozabijał. Nie widział gór ani przepaści, nic w ogóle; gdy zakończył w głowie obliczenie, już w drodze do schroniska, przeprosił nas, ale widziałem, że zrobił to, jakby powiedzieć, z obowiązku; zdawał sobie sprawę z tego, co zaszło, ale nie odczuwał najmniejszego skrupułu, nie mówiąc o strachu. Powiadam wam: to człowiek pozbawiony instynktu samozachowawczego!

Ostatnie słowa Diokles wypowiedział z nie ukrywanym rozdrażnieniem.

W dole przestano śpiewać; przez kilka minut donosił się stamtąd zmieszany gwar, pojedyncze głosy odzywały się próbując zjednoczyć inne w piosence, ale przepadały w ogólnym rozgardiaszu, nareszcie wybił się przepiękny alt kobiecy; była to powolna pieśń, miała w sobie coś kołyszącego.