Выбрать главу

Głosy rozprawiających podniosły się i zaraz umilkły; powstali i ruszyli ku drzwiom. Kiedy wchodzili na salę, czarne sylwetki przecinały smugę światła. Goobar zatrzymał się jeszcze chwilę u kamiennej balustrady. Spojrzałem na zegarek; dochodziła trzecia godzina nocy. Gdy podnicsłem głowę, Goobar właśnie wychodził; nie dostrzegł ukrytej w cieniu drzwi. Zniknął w dalekim gwarze; dziewczyna postąpiła krok naprzód i znalazła się w świetle. Ujrzałem jej uśmiech, który powiedział mi wszystko. Jak się to stało? Nie wiem. Wiem tylko, że zakryłem rękami twarz, żeby już nic więcej nie widzieć po tym uśmiechu.

ANNA Z GWIAZD

W drugim roku podróży opóźnienie komunikacji radiowej praktycznie zerwało całkowicie łączność z Ziemią. Drobny odprysk ludzkości, zamknięty w spadającej poprzez lodowy mrok łupinie, zdany był wyłącznie na siebie. I życie toczyło się; laboratoria pracowały, na międzygrupowych konferencjach wymieniano wyniki badań, młodzi chłopcy i dziewczęta kończyli studia, zawierano małżeństwa, przychodziły na świat dzieci.

Poświęcałem im wiele uwagi; szczegółowo wypytywałem matki przychodzące do ambulatorium i muszę powiedzieć, że prócz naukowej dociekliwości kierowało mną niejasne podejrzenie, że bezpośrednie sąsiedztwo wiecznego mroku i gwiazd, przed którym usiłowaliśmy się chronić grubymi pancerzami statku, wywrze jakiś nieznany wpływ na kształtowanie się i rozwój tych małych istot ludzkich. Dlatego nie bez podejrzliwości asystowałem przy przewijaniu różowych, piszczących niemowląt, jakby oczekując niespodzianego pojawienia się w nich jakichś cech „gwiazdowych”, lecz oczekiwania te (których śmieszność pojmowałem) nie sprawdzały się. Były to wszystko zupełnie normalne, zdrowe, wesołe dzieci, pierwsze raczkowały już po trawnikach ogrodu, a ich kwilenie, dobiegające niespodzianie z wnętrza jakiegoś mieszkania, kiedy szło się korytarzem, czyniło otoczenie metalowych ścian i krzyżujących się szybów dziwnie swojskim, jak gdyby na rakiecie zagościł ciepły oddech naszego własnego dzieciństwa.

Opiekowałem się dziećmi na dobrą sprawę sam, gdyż z naszej lekarskiej trójki Schrey był chirurgiem, Anna zaś przejawiała jakąś skrytą do nich niechęć, której nie umiałem sobie wytłumaczyć, bo na początku podróży interesowała się żywo losem pierwszych nowo urodzonych.

Pozornie życie na statku osiągnęło stan równowagi, a jednak baczny obserwator mógłby dostrzec zmianę zachodzącą w nas wszystkich, zmianę tym istotniejszą, że zapadła jak gdyby w głąb każdego człowieka.

Lękaliśmy się kiedyś narastającego milczenia. Czy ta obawa się sprawdziła? Właściwie nie, spotykaliśmy się chętnie i często, zebrania towarzyskie odbywały się nie rzadziej od naukowych, działały sekcje sportowe, ale te nasze zajęcia i rozmowy były dosyć osobliwe. Mówiliśmy dużo o codziennych, błahych sprawach, o wysłuchanych koncertach, przeczytanych książkach, o znajomych. O Ziemi nikt nie wspominał; nazwa jej nie pojawiała się w ogóle w rozmowach, mogło się zdawać, że wszyscy zapomnieli o jej istnieniu; podobnie nie wspominano pozostałych na niej bliskich ludzi ani nawet samej podróży.

Na ten temat rozprawiali jedynie specjaliści. Odkryli niemało ciekawych faktów, tak na przykład w kilka miesięcy po osiągnięciu pełnej szybkości podróżnej zauważyli, że temperatura wewnątrz Gei nieznacznie poczyna wzrastać. Inżynierowie zajęli się odszukaniem przyczyny tego zjawiska. Było ono tym dziwniejsze, że motory statku już nie pracowały, przyczyna mogła więc tkwić jedynie na zewnątrz, a tam otwierała się próżnia, zawierająca w jednym centymetrze sześciennym kilka ledwie atomów, więc praktycznie absolutna, jeśli zestawić ją z przeciętną gęstością gazu w warunkach ziemskich, w których jeden centymetr sześcienny mieści kilkadziesiąt trylionów atomów. Gea poruszała się jednak z taką szybkością, że każdy centymetr kwadratowy jej powłoki stykał się w sekundzie z 800 miliardami atomów; to starczyło do powstania „tarcia” i płynącego stąd grzania się pocisku, co więcej, okazało się, że prując ten międzygwiazdowy „gaz”, okręt obrasta powoli warstewką atomów, niejako „wprasowanych” pędem w zewnętrzną powierzchnię pancerza. Oczywiście powstający w taki sposób przyrost masy był niesłychanie drobny, lecz precyzyjne aparaty potrafiły go zmierzyć.

W ambulatorium miałem po kilku pacjentów dziennie; skargi były różne, często bardzo nieokreślone; nieraz zdawało się, że są tylko pretekstem do rozmowy z lekarzem, rozmowy zezwalającej na całkowitą szczerość. To uprzywilejowane stanowisko pozwoliło mi poznać źródła wydarzeń, które następowały w miesiące, a nawet lata później. Powoli wytwarzała się jakaś powszechna „łatwość życia”. Ludzie chętnie bawili się, chętnie żartowali, ale wszystko to było powierzchowne. Z rzadka pośród najobojętniejszej rozmowy wyrwało się komuś powiedzenie starannie przez wszystkich przemilczane. Pamiętam, jak raz w ogrodzie, kiedy omawiano prace tektonofizyków i możliwości ich przyszłego zastosowania, wymieniono Ziemię i jakaś kobieta półgłosem powiedziała: „Czy w ogóle wrócimy?” Przez sekundę panowało napięte milczenie, a potem kilka osób naraz zaczęło pośpiesznie mówić o czym innym. Zjawiskiem najbardziej niepokojącym, które zdawało się sięgać najgłębszych, najbardziej skrytych warstw psychiki, niedostępnych prawie obserwacji, były na okręcie dzieje miłości.

Setki tysięcy pokoleń zwierzęcych, które musiały przeminąć, by powstał człowiek, przekazały mu jako trudne i konieczne dziedzictwo przyciąganie płci. Mijały wieki, cywilizacje powstawały i padały, a człowiek, borykając się z naturą otaczającą go i własną, podejmował tysiączne próby wyprowadzenia na światło owych ciemnych sił, złożonych w nim bez jego woli i wiedzy; tak żądza, pociągająca ku sobie samice i samców, przemieniała się w tęsknotę. Przez wieki jednak miłość, jak inne obszary uczuć, ryła nakazy, rytuały i prawa, powstające w ścieraniu antagonizmów społecznych. Przeszkody w zbliżeniu mężczyzny i kobiety płynęły ze stanu posiadania, z mitów religijnych i przesądów. Barbarzyńskie formacje merkantylne usiłowały zmienić miłość w towar dostępny dla posiadających siłę nabywczą, w poczwarny targ. Miała być ona środkiem podniecającym znużone nerwy, jeszcze jedną używką, ognistą plamą w szarości i nudzie życia. Mężczyźni i kobiety chronili się w niej przed ślepymi kataklizmami, jakie narastały w głębi ustrojów, i równie ślepym wegetowaniem codzienności.

Cywilizacja nasza wytworzyła nowy stosunek płci, wywodzący się z twórczości — wszystko jedno: duchowej czy fizycznej — jako najgłębszego sensu istnienia. Twórczość umysłowa płynie z cielesnej, jest jakby wyższym, jaśniejszym jej odbiciem, nieustannym powtarzaniem zachwytu i niepokoju, jaki budzi w nas świat. Dawniej ludzie oddawali się sprawom płci nie pojmując, że poczęcie nowego istnienia to największa odpowiedzialność, jakiej człowiek doświadcza. Pokolenia rodziły się i przemijały, a wielka, nie zrozumiana tajemnica przekazywana była z jednego w drugie jak zamknięty list, który odczytać przyszło dopiero późnym potomnym.