Выбрать главу

Zagadki, jakie stawia przed nim świat, pokonuje człowiek pracą umysłu, odzwierciedlającego ład natury jako prawidłowość przemian materialnych, toczących się jednakowo w głębi gwiazd i ciał ludzkich. Miłość, niepodległa dociekaniu naukowemu, nieuchwytna dla formuł i wzorów, nie daje się przewidzieć ani obliczać, a przecież w naszym racjonalnym świecie jest doświadczeniem, bez którego życie nie byłoby pełne.

W miłości ziemskiej naszych czasów nie ma nic z wybuchów żądzy, z gwałtownych przygarnięć i odtrąceń, z chciwości posiadania, pomieszanej z poczuciem ograniczenia f zależności. Jak planety, krążąc po swych orbitach, w pewnych rzadkich punktach drogi schodzą się najbliżej, tak mężczyzna i kobieta w miłości zbliżają się do siebie tak bardzo, jak tylko może jeden człowiek zbliżyć się do drugiego. Tak powstaje wspólnota marzeń, widzenie świata przez oczy drugiego człowieka, tajemnica jego nieustającej obecności i radość z przejmowania cudzych trosk i ciężarów, których nigdy nie może być za wiele. Namiętność jest wtedy tylko jednym z wielu łączących ogniw, pieszczota zaś z pobudzenia zmysłów zamienia się w znaki języka bez słów, który rozpoczyna się tam, gdzie zwykła, codzienna mowa staje i zawodzi. Taka miłość może być tylko jedna.

Pamiętam, jak w rozmowach z historykami, którzy opowiadali mi o dziejach miłości w dawnych wiekach, nadziwić się nie mogłem chwiejności i zmienności uczuć starożytnych, a już całkowicie nie pojmowałem, jak mogli, żądając wykształcenia w wielu dziedzinach życia, zarówno ważkich, jak błahych, nie wymagać niczego w jednej z najważniejszych — wychowania dzieci przez rodziców. Niewiedza ich musiała być doprawdy ogromna, jeśli ważyli się tu otwierać pole całkowitej dowolności i przypadkowości, nie rozumiejąc, że w pierwszych latach życia dziecko jest najbardziej czułym i podatnym materiałem, w którym odciskają się wszystkie wpływy otoczenia, i nabytych w tym okresie skaz nie może usunąć później nieraz i największy wysiłek wychowawców.

Na pokład Gei przybyło z Ziemi wiele kobiet i mężczyzn, dojrzałych już do miłości, lecz wciąż jeszcze szukających, i należało się spodziewać, że długi czas podróży złączy wiele par. Przewidywania te spełniły się, ale przeszkody, które większość musiała pokonać, okazały się większe, niż ktokolwiek przypuszczał. W drugim roku podróży wydarzało się, że pary powstawały przelotnie i rozłączały się jak gdyby przypadkowo, a ten nawrót zamierzchłej, barbarzyńskiej obyczajowości zdawała się otaczać jakaś zmowa powszechnego milczenia. Było to w okresie, kiedy opanowanie, równowaga, spokój, wszystkie te cechy, którymi obdarzyła nas Ziemia, stawały się jak gdyby zewnętrzną, skrzepłą formą, powierzchnia widzialną dla innych i udającą, że nic się nie zmieniło, gdy w samej rzeczy gorąca treść życia cofała się gdzieś i nikła. Było to owo wielkie spustoszenie, jakie nie przygotowanym na bezmierny trud podróży wyrządza próżnia.

Gdyśmy jednak mogli do pewnego stopnia łudzić towarzyszy pracy, kolegów, nawet przyjaciół, nie sposób było postępować tak w najgłębszej sferze uczuć. Stąd próby schronienia w ramionach kobiet, zaprzepaszczenia się w spazmie rozkoszy. Wiedzieliśmy, że nie złączy nas trwale ani wspólna litość, ani rozpacz, ani chęć zrzucenia odpowiedzialności za wybrany świadomie los, że nie uczyni tego nic oprócz miłości, a jednak mężczyźni szukali kobiet, a one oddawały im się w skupionym, milczącym porozumieniu. Były to próby ratunku groźne i daremne. Nadchodzący odpływ porzucał przypadkowych kochanków, wyprutych z myśli i bezbronnych, i kiedy nad ich głowami rozlegał się w mroku głuchy świst powtarzającego się z nocy w noc ostrzeżenia, nie mieli odwagi spojrzeć sobie w oczy, bo była w nich pustka, od której chcieli uciec, a porzucony na chwilę ciężar wracał i tak leżeli obok siebie samotni, w zrozumieniu własnej klęski.

O kim myślę wypowiadając te słowa? Przede wszystkim o sobie, choć wiem, a raczej domyślam się, że niejeden z moich towarzyszy przeżył podobną porażkę. Myślę o sobie.

Tylko o sobie, gdyż Anna wyszła z tej próby zwycięsko, choć długo cierpiała, a może właśnie dlatego, że miała odwagę cierpienia, gdy ja pragnąłem tylko zapomnieć.

Kiedy głowy ludzkie zbliżają się do pocałunku, nie można już ogarnąć wzrokiem drugiej twarzy, bo jest zbyt blisko, ale to jest bliskość fizyczna, niczego nie rozwiązująca ani nie wiążąca. Daremnie chciałem przynaglić nadejście uczucia, próżno szukałem go w silnych pocałunkach, w mocnym uścisku — gdy ono było w jakimś wieczornym zamilknięciu, w na pół skrywanym uśmiechu, w przypadkowym, niespodzianym zetknięciu rąk, z których jedna pragnęła pogładzić drugą i zatrzymała się nieśmiało w pół drogi. Jak bardzo nie rozumiałem Anny, jak okrutnie nie obchodziło mnie nic z tego, czym żyła! Nie chcę wiele mówić o tym, jak poznałem tę prawdę. Na pewno wiele było we mnie drgnień — może uczciwości, może po prostu wstydu. W pamięć wryło mi się jedno tylko wydarzenie, a przecież już przedtem domyślałem się niejednego i tylko odtrącałem te myśli jak gdyby w niegodziwym lęku, że będę musiał wziąć na siebie odpowiedzialność także i za jej los, ja, który własnego nie umiałem podźwignąć.

Dostrzegałem przecież nieraz, że pamiętała najdrobniejsze szczegóły naszych pierwszych spotkań, gdy ja nie pamiętałem prawie nic; przypisywałem to właściwej kobietom pamiętliwości, której często brakuje mężczyznom. Była podsłuchana rozmowa i więcej takich drobiazgów, których nie chciałem rozumieć. Dopiero pewnego wieczoru stało się coś, czego odtrącić już się nie odważyłem.

Siedzieliśmy, a raczej wpółleżeli na posłaniu okrytym ciężkim, białym futrem. Zmęczony, wsparłem głowę na skrzyżowanych ramionach Anny i patrzyłem nie widzącymi oczami w przestrzeń. Płonęła nisko zawieszona, błękitna lampka. Mówiłem, jak już nieraz, o tym, jak będziemy w przyszłości żyć razem, jak to po drodze natrafimy na planetę tak małą, że tylko dwoje ludzi znajdzie na niej miejsce, i że to my nimi będziemy, i zamieszkamy tam w malutkim domku wśród gwiazd, a kiedy tak opowiadałem półszeptem, leniwie, nagle ujrzałem w zawieszonym na ścianie lustrze twarz Anny.

Słuchała mnie z gorzkim, drobnym grymasem warg, jakby mówiących: wiem, że to wszystko kłamstwo i że mówisz to tylko tak sobie, żeby zapełnić milczenie, i że każde słowo zapomnisz, ledwie je wypowiedziałeś, ale to nic, mów dalej, mów tylko dalej…

I w tej sekundzie zrozumiałem, jaki to był groźny eksperyment. Nie dawałem jej nic; była dla mnie ciepłym, cichym schronieniem przed długimi, pustymi godzinami tygodni i miesięcy. Przywykłem do niej, jak człowiek nawyka do jakiegoś krajobrazu; gdy była nieobecna, pustkę odczuwałem na zewnątrz, nie w sobie; w sobie, to by oznaczało miłość. Ona zaś rozumiała to od samego początku i na wszystko szła z jakąś spokojną desperacją, bo kochała mnie. Oto był najdroższy, a przecież obcy człowiek; obojętny i beztroski wszedł w sprawy jej życia, przerzucał najintymniejsze wspomnienia, przebierał w nich jak dziecko w świecidełkach, na chwilę przybliżał do oczu, by zaraz, znudzony, odrzucić, a czasem bywał czuły — i to było jeszcze gorsze. Tak, mogłem był jej oczami widzieć świat, usłyszeć te głosy jej serca, których nie wyjawiała nawet przed sobą; gotowa na wszystko, spoglądała na swój los, jakby się dopiero rozpoczynał, biały i nie zapisany, miłość jej nie lękała się gwiazd, a ja myślałem o tym, że ona ma pachnące włosy i ciepłą, miękką skórę…