Выбрать главу

Za czym wezwali siedem tysięcy rachmistrzów (bo wtedy ludzie liczyli w głowie), żeby obliczyli, ile złota trzeba na opłacenie budowy, a potem zgromadzili siedem tysięcy inżynierów i konstruktorów, którzy przez siedem lat kreślili plany. Zanim jeszcze zostały ukończone, pierwsze brygady robocze wyruszyły na przygotowane obszary. W Alamogordo, w sercu wielkiej piaszczystej pustyni Nowego Meksyku, zgromadzono siedem razy po siedem tysięcy robotników. Mieszkali w barakach z blachy, cierpiąc w nocy lodowaty ziąb, a w dzień okrutne gorąco. Słony piasek wyżerał im płuca i oczy, dziesiątkowały ich choroby, więc na miejsce umarłych spędzano coraz nowych i tak ryli wielkie doły pod fundamenty, kuli w skałach szyby i galerie, a ponad nimi kroczyły długoszyje koparki, podobne do gadów sprzed stu siedemdziesięciu milionów lat. I trwała ta budowa siedem lat i jeszcze siedem, aż po czternastu latach sto tysięcy akrów powierzchni pokryły metalowe wieże i gmachy, otoczone wysokim murem, i nadszedł dzień, w którym odpłynęły resztki tych, co przeżyli tytaniczną pracę i bramy zawarły się.

Place budowy opustoszały, nastała cisza, tylko wiatr gwizdał wysoko w rozpiętych drutach, a po żwirowanych ścieżkach kroczyli strażnicy z psami. Tak było przez siedem dni, aż ciemną, bezksiężycową nocą stanął pod wschodnim murem wehikuł, zwany automobilem pancernym, i wysiadło z niego ośmiu ludzi, którzy rządzili Atlantydą. Pierwszy miał jej żelazo, drugi — węgiel, trzeci — naftę, czwarty — komunikację, piąty — zboże i mięso, szósty — elektryczność, a siódmy — armię.

Spod ziemi wyszedł na ich spotkanie główny inżynier budowy i nisko się skłonił. Władcy wysiedli z auta i ujrzeli kołyszące się wysoko za murami lampy, zawieszone na drucianych linach, a w ich niespokojnym świetle — czarne bloki i wieże, stojące jedne obok drugich, jak szeregi żołnierzy, a była to tylko widoma na powierzchni ziemi, niewielka część Generalnego Automatu Turinga, który rozpościerał się głęboko pod gruntem, w galeriach i halach, wydrążonych w skałach pustyni. Straże zbliżyły się z dwu stron, rozsunęły czarne drzwi w murze i przybysze weszli do wnętrza, gdzie czekał na nich oszklony wagonik, który zaraz ruszył.

Jechali przez sale z zimnym, niebieskim światłem i gmachy jakby obrócone w dół i wpasowane w skałę, a nad ich głowami ciemniał nieprzejrzany gąszcz kabli, obciążony wielkimi grzybami izolatorów. Mijali wpuszczone w ściany gniazda dławnic, przecinali skosem szyby, w których czuwały dozorujące automaty w pancernych kapturach, i pojazd zagłębiał się coraz bardziej, inżynier zaś objaśniał im wszystko i mówił, że samych tylko głównych nastawni mieści się w podziemiach więcej, niż jest sekund w życiu ludzkim. Jechali dalej, opadając z kondygnacji na kondygnację, za szkłem wiły się korytarze, wzrok ginął w lesie przewodów, wagonik przemykał pod grubymi rozdrzewieniami miedzi, czasem z głębi zamrugało rubinowe światełko, mrok gęstniał, ciemność stawała się coraz większa i wagonik, turkocąc, opuszczał się niżej i niżej.

A cały ten nieobjęty i niezmierzony labirynt był martwy; ani jeden impuls prądu nigdy jeszcze nie przepłynął przez miliardowe skręty żył oplatających miedziany mózg machiny. Jechali długo, nareszcie za szybami zamigały lampki oświetlające wilgotną skałę tunelu, wagonik szarpnął i stanął. Byli u celu. Bo pod tą straszliwą budową, w jej ostatnim, najgłębszym wnętrzu znajdowała się niewielka, opancerzona komnata jajowatego kształtu. Tam weszli. W czarnych ścianach widniały zegary kontrolne, siedemset siedemdziesiąt i siedem zegarów, a pośrodku — wzniesienie. Na nim czarny mikrofon i przycisk pod kołpakiem z diamentów — nic więcej. Stąd miało się wydawać rozkazy Wielkiemu Generalnemu Turingowi.

Inżynier tłumaczył, że machina może równie dobrze hodować egzotyczne kwiaty, jak zakładać ogrody i zabijać ludzi. Nie miała żadnych urządzeń zabezpieczających, jak nasze współczesne automaty, wcale nie była do nich podobna. Był to dziki, barbarzyński, milion razy od piramidy większy automat.

Więc stanęli tam i nastała cisza. Chociaż pod stropem płonęło siedem świeczników, czarne ściany wchłaniały blask. Właściwe uruchomienie Turinga miało nastąpić w przyszłości, ale najstarszy inżynier, pragnąc wkupić się w łaski władców, podsunął im myśl natychmiastowej próby. On sam już od lat żył w gorączce oczekiwania, a u dna jego myśli drzemała jedna, którą taił, bo pojmował, że ten, kto stanie u mikrofonu uruchomionego Turinga, stanie się potężniejszy od asyryjskich i babilońskich magów, którym usługiwały demony. Więc kiedy pierwszy władca rzekł: „A co trzeba zrobić, żeby on zaczął działać?” — odparł: „Panie, przyciśnięcie tego tutaj czarnego guzika wznosi zapory w tamach, a wtedy wody rzeki świętego Juana wpadną w leje siedemdziesięciu siedmiu turbin i powstanie prąd, który nasyci metalowe wnętrzności Turinga, a wtedy jego organy zaczną bić elektrycznym tętnem”. Wówczas ów władca wzruszył się nieco, bo lubił rzeczy wielkie i dziwne, i niby od niechcenia tłustym, białym palcem nacisnął guzik. A wtedy zagrały światła, wszystkie zegary zadrżały, lampy otwarły czerwone oczy i spojrzały na nich, a nad ich głowami przestwór stu tysięcy akrów poruszył się i wzdrygnął.

Machiny wirowały i sapały, tysiące rur próżniowych rozżarzało się szkarłatem, przekaźniki chodziły tam i na powrót i przez wszystkie cewy, solenoidy, uzwojenia przepłynął prąd. Ale w czarnej komnacie widać było tylko nieruchomo oświetlone tarcze zegarów, a w głośniku rozległ się głuchy szum, bo miedzianomózgi potwór został już powołany do życia, ale jeszcze spał i jakby chrapał.

Wtedy władcy pojęli nagle, że stoją przed istotą wszechmocną, że to jest Bóg, którego sami stworzyli, i kiedy wydadzą mu rozkaz, zrobi wszystko, a kiedy przystanęli nad tym słowem, przelękli się we własnych sercach, jak od patrzenia w przepaść, bo nie przywykli do tego, żeby można wszystko.

Każdy myślał, że na jego rozkaz automat zniszczy fortunę i życie innych sześciu, ale odganiał tę natrętną, uprzykrzoną myśl dla dobra nowej wojny, którą razem postanowili. A ósmy z nich miał osiemnaście lat i był synem władcy żelaza, najbogatszego ze wszystkich, bo z żelaza wytwarzało się narzędzia do zabijania. Władca ten umiał sprzedawać za złoto krew jak nikt inny, a w jego hutach biły tysiące stalowych młotów po to, żeby w dalekich ziemiach przestawały bić tysiące serc. A jego syn był jeszcze chłopcem, bladym i melancholijnym. Znał on smak wszystkich owoców Ziemi, wszystkich trucizn drażniących ospałe nerwy i wszystkich rozkoszy, które można dostać za złoto. Dlatego świat wydawał mu się pełen bezbrzeżnej nudy i w poszukiwaniu nieznanych wzruszeń chętnie pogrążał się w labirynty ciemnych filozofii. Nikt ze stojących bez ruchu nie ważył się przemówić, przytłoczony własną nicością wobec machiny, i wsłuchiwał się tylko w miarowy szum prądu, który brzmiał teraz, jakby potwór oddychał w czujnym, posłusznym oczekiwaniu. A wtedy ów blady chłopiec postąpił znienacka naprzód i spytał: