Выбрать главу

— Po co my żyjemy?

Ojciec jego żachnął się, chciał go strofować, lecz nie otworzył jeszcze ust, gdy Turing ruszył. Światła zaczęły się chwiać, blask rzedniał, ciemność ścian podpełzła ku nim i znowu się cofała, aż naraz z głośnika wybiegło żelazne westchnienie, za nim drugie, trzecie, czwarte, coraz gwałtowniejsze. Podłoga zadygotała, podniósł się z niej kurz, nogi gięły się wstrząsane straszliwymi podrzutami, aż naraz w burzy chrobocącego zgrzytu wszyscy razem rzucili się do drzwi depcząc się i szamocząc w panicznej ucieczce, albowiem zrozumieli: maszyna się śmiała…

PIOTR Z GANIMEDA

Dawno już nie wspominałem o Piotrze, ale też stan jego nie ulegał zmianie przez całe dwadzieścia miesięcy, jakie upłynęły od pierwszej operacji. Uratowała mu życie, nic więcej. Blizny, jakie wytworzyły się w jego mózgu, zatamowały krążenie myśli. Nie mógł mówić, pisać, czytać, ponadto cierpiał na ślepotę korową. Nie znaczy to, że nie widział, owszem, jego oczy reagowały na światło, lecz mózgowy ośrodek wzroku był jakby wyspą oddzieloną od stref pamięci bliznami, tak więc Piotr dostrzegał tylko niepojęty chaos barwnych plam i kształtów. Zupełnie bezradny, poruszał się właśnie jak ślepy i stan ten trwał aż do następnej operacji, którą przeprowadziliśmy w drugim roku podróży. Rekonwalescencja ciągnęła się długo. Piotr odzyskiwał sprawność umysłową powoli i z trudem. Nie tyle zaczął mówić, ile nauczył się tego na nowo. Byłem towarzyszem jego wieczornych zajęć; spędzane z nim godziny wymagały wiele cierpliwości i wysiłku, lecz nie żałowałem ich, tak sowicie się opłacały. Pod koniec drugiego roku Piotr nieomal nie różnił się już od każdego z nas, jeśli nie brać pod uwagę tego, że większość faktów swojej przeszłości znał jak rzeczy wyuczone, a nie przeżyte. Jego własną historię opowiedzieliśmy mu tak, jak ją nam drogą radiową przekazała Ziemia; opóźnienie sygnałów nie miało na szczęście znaczenia, gdyż w czasie, kiedy goniły okręt, były jeszcze dla Piotra nieużyteczne.

Młodzieniec siadał już w głębokim fotelu, był bardzo wychudły, lecz z każdym dniem przybywało mu sił i coraz częściej wspominał o swoim zamiarze przyłączenia się do grupy młodzieży studiującej kosmonautykę; chęć tę witaliśmy z prawdziwym zadowoleniem, w przekonaniu, że praca najpełniej pozwoli mu wrócić do normalnego życia. Uzna wszy, że już może dowiedzieć się wszystkiego, co się z nim działo w ciągu dwu lat, tym bardziej że nieświadomość losów z tego okresu niepokoiła go, opowiedzieliśmy mu z Ter Haarem, w jaki sposób znalazł się na Gei.

Bardzo ostrożnie wspomniałem o pamiętnym eksperymencie przy badaniu jego mózgu. Piotr wysłuchał tego spokojnie, choć później ożywił się i oczy poczęły mu błyszczeć, tak że obawiałem się, czy nie wraca nerwowa gorączka, która trapiła go przez długi czas. Wieczorem oświadczył, że pragnie tym, którzy uratowali mu życie, opowiedzieć jedyne swe ocalałe wspomnienie. Zrazu próbowałem go odwieść od tej myśli, lecz powracał do niej tak uporczywie, że po naradzie z Anną i Schreyem przystaliśmy na to. Oprócz lekarzy i Ter Haara był przy opowieści obecny także Ameta, którego towarzystwo w zadziwiający sposób krzepiło zawsze naszego chorego. Piotr mówił krótkimi zdaniami, często przerywając, i pytająco spoglądał to na mnie, to na Annę, jakby w milczącej nadziei, że domyślimy się, jakie słowo trzeba mu właśnie podpowiedzieć; jego opowieść chromała, poprzedzielana długimi przystankami. Niekiedy zamyślał się i we wzbierającym milczeniu z zamkniętymi oczami usiłował wywołać w sobie jakiś zmętniały, zatracony szczegół. Czasem udawało mu się to, a czasem potrząsał głową z małym, bezradnym uśmiechem, który oznaczał „zapomniałem”. A jednak mimo to, a może właśnie dlatego, historia ta, którą rekonstruował na naszych oczach, tak jak ktoś powracający w rodzinne strony tylko siłą wyobraźni odtwarza wizerunek domu ojczystego, obróconego w perzynę, i stojąc na rumowisku coraz podnosi jakiś szczątek i odczytuje zeń tylko dla niego widzialny kształt całości, może właśnie dlatego opowieść ta wstrząsnęła nami, surowa i prosta. Przekazuję ją wam nie w owej kalekiej formie, w jakiej sam ją słyszałem, lecz przepisaną od nowa, z lukami wypełnionymi dzięki wieściom ziemskim. Oto jest historia Piotra z Ganimeda, rozbitka próżni gwiazdowej, jedyne wspomnienie, które okazało się silniejsze od katastrofy.

Wczesną młodość spędził podobnie jak malcy w jego wieku. Do siedmiu lat mieszkał u dziadków, w wielkim Rezerwacie Eurazjatyckiego Parku Natury na podgórzu pamirskim, i tylko dwa miesiące w roku przebywał w starym domu rodziców nad Wisłą. Później rozpoczęła się szkoła, to znaczy nieustanne podróże po ziemskich morzach i lądach, połączone z nauką geografii i geologii, zwiedzanie starych muzeów i zbiorów przy wykładach historii, wycieczki górskie, letnie wyprawy z biegiem rzek, pierwsze loty rakietowe w towarzystwie wychowawców i kolegów, samodzielne eksperymenty fizyczne i chemiczne, oglądanie modeli planetarnych w Dziecięcym Parku Próżni, wreszcie pierwszy dwutygodniowy pobyt w obserwatorium na Szóstej Stacji Kosmicznej.

Był to czas płomiennych snów i marzeń o odkryciach, o niezwykłych przygodach i groźnych siłach dalekich krajów i planet, z którymi będzie walczył do zwycięstwa. W miarę jak rósł i ciekawość świata z zabawy przemieniała się w naukę, wszystko wokół stawało się zrozumiałe, a chłopięce rojenia o walkach i przewagach uchodziły w sfery coraz dalsze i mniej realne. Studiował już podstawy powszechnej wiedzy i wierzył, że tajemnice, jeśli w ogóle istnieją, kryją się chyba tylko w najodleglejszych zakątkach wszechświata. Gdy skończył siedemnaście lat, rozpoczął odwiedzanie rozlicznych politechnik, instytutów, pracowni, aby poznając niezmierzone dziedziny działalności ludzkiej, odkryć tę, której poświęci się na zawsze. Zrazu przychylał się do studiów astronomicznych, dopóki nie trafił do wielkiego Instytutu Astronautyki Ogólnej i Doświadczalnej.

Po trzech latach ukończył wstępny kurs i jął przygotowywać się do następnego, cztery lata liczącego etapu badań bardziej samodzielnych. Przeżył wtedy pierwszy triumf — i pierwszą klęskę. Profesor Dyaadik, oceniając wyniki pracy swoich uczniów, uznał go za rokującego największe nadzieje, lecz rychło radość została zaprawiona goryczą. Poniósł klęskę w walce z nieznaną siłą, którą odkrył nie na dalekim globie, lecz w sobie samym.

Poznał młodą dziewczynę, swoją rówieśnicę, studentkę jak on. Połączyły ich wspólne zainteresowania i nadzieje; po roku byli już przyjaciółmi. Stali się sobie bliscy. Myśli ich — nieraz stwierdzali to ze śmiechem — poruszały się po równoległych torach, a uczucie, rodzące się w jednym przy słuchaniu muzyki czy oglądaniu dzieł sztuki, jak gdyby dopełniało się w drugim. W tym czasie pracował intensywniej niż kiedykolwiek. Napotykając przeszkody nigdy dawniej nie odczuwał takiej pewności zwycięstwa, nigdy nie atakował ich z taką pasją i uporem, ale ostateczne rozwiązanie zamiast ulgi przynosiło niepokój. Nieustannie szukał dodatkowych zajęć, nowych zagadnień, tematów. To znowu nachodziła go nieprzemożna chęć samotnej wyprawy w góry; dokonał wtedy kilku śmiałych, lekkomyślnych nawet, bardzo trudnych przejść, aż pewnego wieczoru, kiedy został z nią sam w laboratorium i patrzał, jak odwrócona tyłem krzątała się, lekka i silna, przy aparatach, niespodzianie i tak nagle, że serce w nim zamarło, pojął, że te zmagania, pasje i ucieczki, niepojęte zapatrzenia, palące sny, nie wysłowione tęsknoty i krążenia, że wszystko to tłumaczy jedno słowo: miłość.