Выбрать главу

Nie od razu i nierychło jej to powiedział; wreszcie przyszła ta chwila i rzecz skończyła się, gdyż ona, lubiąc go, ceniąc, poważając, nie kochała. Po decydującej rozmowie nie widział jej przez kilka miesięcy, a gdy się spotkali, nie mówił już nic. I — co dziwniejsza — nie myślał o niej prawie nigdy. Tylko rzadko, kiedy nocą ślęczał nad rozłożonymi arkuszami przy nisko opuszczonej lampie, między dwoma etapami dociekania wzrok wypadał czasem z oświetlonej płaszczyzny papierów za brzeg stołu, gdzie rozpoczynał się mrok, pusty i czarny jak przestrzeń międzygwiezdna. Trafiała go wtedy błyskawica żalu tak silna, że tracił dech. Garbił się, opuszczał głowę i wracał do rachunku, tępo powtarzając ostatnie nakreślone wyrazy, i znowu wszystko cofało się i zamykało gdzieś w głębi.

Minął następny rok studiów i jeszcze jeden. Piotr przystąpił do pracy dyplomowej. Zamieszkał w jednym z oddziałów pozaziemskich Instytutu, w placówce astronautycznej na Księżycu. Tam ukończył pracę i przybył na Ziemię, żeby złożyć ją w ręce swego wychowawcy, Dyaadika. Pragnął wrócić tegoż dnia, ale spotkał starszego kolegę, który półżartem powiedział mu: „To brzydko, że się u nas nie pokazujesz. Moja córeczka wciąż czeka obiecanej bajki”. „Jeżeli obiecałem, to przeproś i powiedz, że jutro przyjadę” — odparł serio Piotr. Miał kilka godzin czasu, poszedł więc do wielkiego parku leżącego przy Instytucie i tam spotkał tę, której nie widział od dwu lat. Ucieszyła się bardzo i zaproponowała mu wspólną wycieczkę. Polecieli do jednego z pobliskich rezerwatów. Do zachodu słońca chodzili po wrzosowiskach, ona zrywała kwiaty i uwiła ogromny bukiet. Nareszcie, rozgrzani słońcem, zmęczeni, przysiedli na południowym stoku wzgórza pokrytego wysoką, bujną trawą. Słońce skryło się już za widnokręgiem, w liściach zaszumiał podmuch zwiastujący chłód nocy. Nagle chmury północnego wschodu objął nieznośny dla oka blask. Strzeliła w nie oślepiająca smuga, wzniosła się w zenit i znikła. Po długiej chwili z wysokości zaczął opadać narastający łoskot, podobny do gromu dalekiej burzy.

— To był ostatni księżycowy — odezwała się dziewczyna. — Odleciał bez ciebie; zostaniesz przez jutro?

Nie odpowiedział. Mrok wciąż gęstniał. Twarz siedzącej zacierała się, jak rzeźba wygładzona przez ciemną wodę. Jakiś czas świeciła jeszcze fosforyczną plamą, aż zgasła. Noc rozdzieliła ich tak, że nie widzieli już, czy u stóp krzaka jest jeszcze jakaś żywa istota, i milczał w obawie, że przemówi do pustki. Siedział bez ruchu, oślepiony ciemnością, wzrok błądził bezradnie — zdawało się, że samo powietrze zmienia się w nieważką substancję, omotującą wszystko bezkształtnymi kokonami. Dochodził go tylko szelest ocierających się o siebie, niewidzialnych liści, to głośniejszy, to słabszy. W tym sypkim, nieustającym odgłosie było coś niewypowiedzianie obojętnego i przez to okrutnego.

Milczenie panowało długo. Nareszcie dobiegł go szelest inny, żywszy: wstała.

— Musimy już iść — odezwała się tłumiąc głos, jakby ktoś stał w pobliżu. — Jest już późno…

— Szkoda, że nie wziąłem heliplanu, polecielibyśmy — odparł wstając.

— O, to nic… ale nie wiem, którędyśmy przyszli, Piotrze.

— Zorientujemy się wedle gwiazd i poszukamy organowca. Biegnie gdzieś niezbyt daleko. Tędy, na górę. Widzisz Wielki Wóz? Tam, a dalej Polarna.

Znaleźli się na szczycie wzgórza — łagodnie pochylonej, łysej kopule. Słabe migotanie gwiazd wzmagało tylko ciemność. Wytyczywszy kierunek marszu poczęli schodzić w dół. Nogi zagłębiały się w wysokiej, skrzypiącej od rosy trawie.

— Czy słyszałeś już — spytała po chwili — że wyrzucanie wody z oceanów poza granice Ziemi zostało wstrzymane?

— Chodzi o ten plan zwiększania powierzchni lądów?

— Tak, ale dotąd wyrzucało się wodę bezużytecznie, a teraz przyszły do nas projekty z Instytutu Areologii, żeby ta wodą nawadniać suche planety… Uważaj, tu jest, zdaje się, jałowiec, ukłułam się. O, już zaczyna się dróżka. Gdzieś nią chyba dojdziemy. Tak więc profesor wszystkich nas rzucił na nową robotę. Nadzwyczaj ciekawa.

Ścieżka, którą szli, wiodła wśród wysokich, nie przystrzyżonych żywopłotów. Na zakręcie z lewej strony otworzył się widok na rozległy, szeroki przestwór. Bardzo daleko, w podniebnych wysokościach sunął świecący obłok, potem zatrzymał się i popełzł z powrotem.

— Widzisz — wskazała go towarzyszowi — to Pozdena robi swoje doświadczenia… Szkoda, że nie zostajesz dłużej… Pokazałabym ci wszystko nowe… dużośmy ostatnio zrobili.

— Nie — odparł niecierpliwie. — Nie powinienem był tu przyjeżdżać — wyrwało mu się. Przystanęła. Drobne listki żywopłotu miały bardzo jasną, niemal świecącą spodnią stronę i kiedy podmuch wiatru odwracał je, wydawało się, że z ciemności patrzą dziesiątki białawych oczu. Nie widział jej, tylko w słabych podmuchach listki to odwracały się, to opadały, i to niespokojne trzepotanie jak gdyby widmowych płomyczków niewyraźnie obrysowywało jej postać.

— Dlaczego, Piotrze? — spytała cicho.

— Nie mówmy o tym — poprosił. Poczuł się raptem bardzo zmęczony. Nie mówić, nie myśleć, tylko iść tak z nią przez tę ciemność, iść, iść…

— Piotrze… myślałam, że… Nie chciałam przecież, rozumiesz… Myślałam, że przez te dwa lata… — Nie dokończyła.

— Że zapomniałem?

Uśmiechnął się niewidzialnym uśmiechem. Czuł tylko wielki, kojący spokój tej nocy, nic więcej.

— Nie mów tak — dodał tonem, jakim mówi się do dziecka. — Nie rozumiesz tego… i ja nie rozumiem, ale… daj rękę.

Wyciągnęła dłoń. Pochwycił ją w mroku. Stali w najciemniejszym miejscu, jakby ich ciała uległy unicestwieniu. Głosem, jakiego jeszcze nie słyszała, tak lekkim, że ledwo wznosił się nad ustający szmer liści, odezwał się:

— Wszystko, cokolwiek mi się zdarza, najpierw nie istnieje, potem nadchodzi, mija i znika, ale ty trwasz. Nie wiem, czemu tak jest, i nie pytam o to. Kształt twoich palców, ust, głowy jest mi dany, jak kształt moich własnych, nie wybierałem ich; są i nie dziwię się temu, chociaż czasem mogę się przeciw temu buntować… Ależ któż buntuje się naprawdę przeciw własnemu ciału?

Nie jesteś mi droga, jak moje ciało nie jest mi drogie, jest tylko niezbędne, bo bez niego nie mógłbym istnieć. Dotykam twojej ręki. Cóż to znaczy? Oto kostki, ścięgna, skóra, tak, to wszystko prawda, ale nieważna. Jak mam ci to powiedzieć? Nieśmiertelności nie ma. Wszyscy wiemy to i wszyscy tak myślimy. Ale teraz, w tej chwili, jest nieśmiertelność. Bo czuję twoją rękę, to jest wyjaśnienie i odpowiedź. Dotykam twojej ręki, jakbym znał wszystkich zapomnianych, zgubionych, wszystkie tęsknoty ludzi, wszystkie światy, ich początek, dzieje i koniec… A cóż innego, jeśli nie to właśnie, jest nieśmiertelnością?

Milczysz? To dobrze. Nie mów „zapomnij”. Nie mów tak. Jesteś przecież rozumną dziewczyną. Więc gdybym zapomniał, to nie byłbym już ja, bo ty weszłaś we wszystkie moje rzeczy, zmieszałaś się z najdawniejszymi wspomnieniami, doszłaś tam, gdzie nie ma jeszcze myśli, gdzie nie rodzą się nawet sny, tam, gdzie są tylko ślepe przemiany materii, z których biorę początek, i gdyby ktoś wydarł cię ze mnie, zostałaby pustka, jak gdyby nigdy mnie nie było: musiałbym z siebie zrezygnować, zrzec się odpowiedzialności za własny los, a na to nie mam prawa. Wiesz, dlaczego wziąłem pracę w obserwatorium na przełęczy Tychona? Chciałem zapomnieć, ale kiedy patrzałem na błękitną Ziemię, było to, jakbym patrzał na ciebie. Myślałem, że odległość jest za mała, ale to była głupota. Bo ty jesteś wszędzie, gdzie patrzę… Wybacz, nie gniewaj się… ach, co ja mówię. Rozumiesz przecież, dlaczego to wszystko powiedziałem? Nie żeby przekonywać ani wyjaśniać — nie ma w tym nic do wyjaśniania, jak nie wyjaśnia się, dlaczego się żyje. Mówiłem dlatego, bo drzewa tracą i znowu odzyskują liście, bo kamienie, puszczone z ręki, spadają, bo światło ugina się, biegnąc blisko silnych gwiazd, bo lodowce niosą głazy, a rzeki — wodę…