Выбрать главу

— Człowieku, co robisz?

Ujrzał ciemne, wielkie, zmętniałe od chmur niebiosa, z których — pomyślał — przed wiekami wypędzono Boga; ucieczkę słabych i pokonanych. Teraz słyszał tony własnego serca: rozlegały się w wielkiej ciszy, jakby pracowało w głębi opuszczonego, zamkniętego domu; pierwsze uderzenie, dźwięk wyrzucanej krwi i jego echo, potem krótka cisza. Nie w uderzenia tętna począł się wsłuchiwać, lecz w tę ciszę, jakby pragnął przedłużyć ją, żeby te dwa rytmiczne, głuche, powtarzające się tony nadchodziły coraz rzadziej, żeby ta cisza rosła…

— Człowieku — ponownie ozwał się nad nim nie wiadomo skąd płynący, niski, powolny głos. — Czy zabłądziłeś?

Piotr milczał.

— Czego chcesz? Pytaj, będę odpowiadać.

Piotr siedział wpół skulony, z ramieniem ciągle wspartym o niewidzialną, twardą ścianę za plecami. Bark drętwieć poczynał od zimnego dotyku. Był jak wyrwany z kamiennego snu, ale słyszał wszystko, co się działo. Wyszeptał:

— Czemu tak jest?

— Nie rozumiem. Powtórz zdanie. Jeżeli zabłądziłeś, wskażę ci kierunek.

— Nie mam dokąd iść.

Znowu zapanowała cisza. Wiatr, płynący z góry, trafiał wilgotne, zimne czoło Piotra. Poczęła go opanowywać niejasna chęć przedłużenia tej pustej, niepotrzebnej i koniecznej zarazem rozmowy. Nie było w nim teraz nic, zupełnie nic, pustka ta była większa od poprzedniego bólu i wymijające się, wichrowate zdania pytań i odpowiedzi jakoś ją wypełniały. Cisza znowu rosła. Było tak, jakby jednocześnie śnił i trwał na jawie. Znowu słyszał jakby wyzwolone z ciała tony swego serca. Był we wnętrzu podwodnego statku, który opadał wraz z nim w bezdenną głąb. Czuł ciemny bezmiar wód otaczających ściany, coraz większy i większy, jak naciska je, wgniata stalowe blachy, włamuje się bezdźwięcznie, czarną, zimną tonią wypełnia grodź po grodzi. Już tylko jedno miejsce było powietrzne. Tam biło jego serce w wielkim oczekiwaniu chwili, kiedy pęknie ostatnia przegroda. Statek wciąż opadał. W tym półmajaczeniu wyciągnął dłoń, aby dotknąć stalowej przegrody, w której istnienie uwierzył na chwilę, aby zbadać, czy się już ugina. Palce omknęły się po zimnej stali, ale to nie była ściana. Nie był na statku, nie ginął. Nie miał na co czekać.

— Czego chcesz? Powiedz, człowieku — znowu odezwał się głos.

— Nie chcę nic. Nie możesz mi pomóc.

— Dlaczego? Nie rozumiem. Czy zgubiłeś coś? To śmieszne pytanie dziwnie poruszyło Piotra.

— Tak — odparł — zgubiłem.

— Co zgubiłeś?

— Wszystko.

— Wszystko? To nic. Możesz mieć każdą rzecz znowu.

— Tak mówisz? Każdą rzecz? Cały świat?

— Świat jest ludzi. Jest więc i twój.

— Świat staje się bezużyteczny, jeśli się go z nikim nie dzieli.

— Nie rozumiem. Powtórz zdanie.

Piotr zaczynał niejasno pojmować, z kim prowadzi tę dziwną rozmowę. Trzeźwiał. Wracała przytomność, a z nią ból.

— I tak nie zrozumiesz — rzekł. — Nie możesz mi pomóc.

— Jestem po to, żeby ci służyć.

— Wiem. Możesz robić rzeczy użyteczne… ale ja, my cenimy nad rzeczy coś, co jest ci niedostępne, wiesz? Nie mam nic, nic, a jednak mogę ofiarować innym bardzo wiele. Nikt nie może dać więcej od tego, co stracił wszystko. Nie rozumiesz, prawda?

— Nie — odparł głos jakby pokornie czy niechętnie, ale to chyba zwidziało się Piotrowi. Nie wiedząc sam czemu, zerwał się nagle i zwrócił w stronę, z której płynął głos.

— Słuchaj… — powiedział nagle szeptem. — Jesteś Sigma, wiem. Słuchaj…

— Słucham cię.

— Zabij mnie!

Zapanowała cisza, w której z jednostajnym szumem wiatru mieszał się podobny do łkania oddech człowieczy.

— Nie rozumiem. Powtórz zdanie.

— Jesteś maszyną, która służy ludziom. Masz mechaniczną pamięć i każde zapisane w niej wspomnienie możesz zatrzeć, jakby go nigdy nie było. Nikt się nie dowie; nikomu to nie zaszkodzi. Sigma, ratuj mnie! Zabij mnie, słyszysz?!

— Nie rozumiem. Co znaczy „zabij”?

W Piotrze jak gdyby coś pękło. Zatoczył się na metalowy, płaski grzbiet machiny i odskoczył w tył.

— Nie! — jęknął. —Nie! Nic nie mówiłem. Milcz! Nic nie mów. Zapomnij! Zapomnij! Słyszysz?!

Dyszał. Powietrze łkało mu w krtani.

— Jesteś z metalu… maszyna… martwa… Nie czujesz nic, nie wiesz, nie wiesz, co to rozpacz, męka, nie wiesz nic. Jak dobrze… Ja… nie mam teraz sił. Nie mam, ale wiem, muszę mieć, a to już dużo… Ja… zapomnij tę rozmowę, Sigma, słyszysz?

— Nie zapomnę — odparła maszyna.

— Dlaczego?

— Mam spalony obwód. Kiedy mnie naprawią, zapomnę.

Piotr zaśmiał się.

— A tak? Dobrze. Może i mnie naprawią, może i ja zapomnę…

Zawrócił i poszedł przed siebie. Przedzierał się przez gęste krzaki, aż stanął na skraju pola. Włosy, ręce, ubranie miał nasiąkłe wilgocią.

Przeciągnął dłonią po twarzy, chłód orzeźwił go. W chmurach przecierał się fioletowy przedświt. Wstawał nowy dzień. Z mgieł wynurzały się sylwety drzew, wiatr zamarł, była wielka cisza. Ziemia rozpościerała się ogromna, bezbarwna, jakby spopielona nocą. Gdzieś pod widnokręgiem zamigotało światełko domu, drżąca ziemska gwiazdka, od której oczu nie mógł oderwać. Ludzie czuwali tam, praca toczyła się jak zawsze. Na dalekich lotniskach siadały statki. W pracowniach skupione twarze pochylały się nad instrumentami. Jego koledzy w obserwatorium Tychona rzucali na stalową podłogę pokryte szronem skafandry i spoglądali na tarczę zegara. Oczekiwali go. W dalekiej Sylistrii był już ranek; mała dziewczynka mówiła do matki: „Nie pojadę z ciocią na wycieczkę, bo dziś przyjedzie wuj Piotr i opowie mi bajkę”. Wtedy Piotr podniósł ręce do twarzy, przetarł oczy i począł iść w stronę stacji, zapatrzony w rozjaśniający się przestwór, jak gdyby oddawał się pod opiekę pogodnemu krajobrazowi.

Skończywszy opowieść, młodzieniec, znużony, rychło usnął. Dałem znak towarzyszom, by wyszli; przez chwilę staliśmy jeszcze z Anną u łóżka. Oddech jego stawał się powolniejszy i głębszy, przygarnięta do piersi ręka wykonała drobny, nieśmiały gest, jakby gładziła coś, potem osunęła się i znieruchomiała na skraju posłania.

Towarzysze stali w sieni pod wielką araukarią. Wiedziony nagłym impulsem pchnąłem drzwi mego mieszkania.

— Chodźcie do mnie — powiedziałem tłumiąc głos, choć do separatki Piotra nie mógł się stąd przedostać żaden dźwięk.

Weszli. W pokoju był już późny wieczór i ocean za oknami granatowiał, nie zapaliłem jednak światła. Usiedliśmy, każdy przygodnie, zwróceni ku błękitnemu mrokowi na dworze; nad horyzontem jaśniał wysoki, srebrnawy pióropusz światła zodiakalnego i gwiazdy wykluwały się, nieprawdziwe, lecz jakże piękne, drżące, ziemskie gwiazdy.

W pozornym chaosie toczonej rozmowy i w długich niedomówieniach nie było przypadku, bo myśleliśmy o tym samym. Nagle drzwi otwarły się z rozmachem, aż wiew powietrza poszedł na pokój; przyszedł Nils Yrjöla, który odwiedza mnie czasem wieczorami.

Zrazu usiłował zrozumieć padające uwagi, ale nie znając ich przyczyny, spytał wreszcie głośno:

— Przepraszam, czy można wiedzieć, o czym mówicie?

— Pamiętasz może — odparłem — jak opowiadałem ci o badaniu Piotra i o tej nagłej przemianie prądów mózgu, kiedy Anna spytała go…

— Pewno, że pamiętam — przerwał mi Nils. Jego chłopięcy, zwarty profil rysował się na tle szyby, ciemniejszy od zaokiennego mroku.

— Wiesz, Piotr opowiedział nam tę historię, to ocalałe wspomnienie; to była miłość.