Выбрать главу

Teraz nikt już nie szukał samotności, przeciwnie, ludzie lgnęli do siebie, może czasem nadto pośpiesznie. Ameta mawiał: „Nic dobrego nie wynika, jeśli słabość łączy się ze słabością. Zero a zero jest zero”. Pokonywać dzień po dniu te nieskończenie dłużące się tygodnie i miesiące było niełatwo i jeśli sam, dzięki związaniu z grupą ludzi o niewyczerpanych rezerwach duchowych, ucierpiałem niewiele, to jednak jako lekarz spostrzegłem, jak innym próżnia rozsadza sens pracy i życia.

Bezsenność stała się cierpieniem niemal powszechnym. Zużycie leków wzrosło kilkanaście razy w porównaniu z pierwszym rokiem podróży. Zdarzały się wypadki zakłócenia równowagi psychicznej; z błahych powodów dochodziło do utarczek między kolegami, przyjaciółmi nawet, o każdej porze doby można było napotkać wałęsających się bez celu korytarzami ludzi, którzy mijali obserwatora ze znieruchomiałym jak od zapatrzenia wzrokiem. Największą troską napawała nas kilkunastoosobowa grupa tych, których działalność zawodowa najsilniej wiązała z Ziemią. Utrata łączności z macierzystą planetą podważała podstawy ich bytu. Ongiś projektowano, że przyłączą się do innych, czynniejszych zespołów, lecz zdobyli się na to nie wszyscy. I oto prawo całkowitej dobrowolności pracy, z którego nie zdawaliśmy sobie sprawy, tak oczywiście wynikało z form naszego życia, obracało się teraz przeciw nam.

Nie te jednak objawy, które wyliczyłem, były najcięższe. Nie do zniesienia stała się atmosfera wypełniająca statek od szczytowych pokładów po najodleglejsze zakamarki. Było w niej coś gniotącego. Na naszych zmysłach kładł się jak gdyby niewidzialny ciężar. Sny, jeśli nadchodziły, niosły koszmary. Często z opowiadań pacjentów poznawałem ich treść. Powszechne były sny o tym, że poprzez zaporę atomową przedostają się do wnętrza statku trujące wyziewy albo że uczeni odkrywają, iż Gea nie porusza się wcale, lecz trwa nieruchomo, zawieszona w otchłaniach. Nie sposób było schronić się przed owymi zmorami w jawie, gdyż czekała w niej gorsza jeszcze, wielka cisza. Można się w nią było wsłuchać w każdym niemal zakątku okrętu; wciskała się między słowa rozmowy, rwała myśli, w ułamku sekundy roztrącała ludzi na bieguny ciemnego, nieskończonego milczenia. Podejmowaliśmy z nią walkę. Tak na przykład w laboratoriach i pracowniach umyślnie wyłączano pochłaniacze dźwięków. Wówczas łoskot machin doświadczalnych niósł się daleko po całym statku, ale w jego monotonii kryło się jakby szyderstwo z naszych usiłowań i tym wyraźniej odczuwaliśmy ułudność podobnych prób, że jednostajny zgiełk był niby cienką jak papier powierzchnią czarnej ciszy. Któż by jeszcze unikał galerii gwiazdowych? W tym roku przyszły one do nas; gwiazdy były wszędzie, gorejącymi punktami jawiły się we wzroku, gdy tylko opuszczało się powieki.

Pewnego dnia poczęła krążyć wśród nas, nie wiadomo przez kogo ułożona, petycja do rady astrogatorów, domagająca się przyśpieszenia biegu Gei jeszcze o 7000 kilometrów na sekundę, gdyż, jak głosił jej tekst, „szybkość tę od krytycznej dzieli jeszcze 3000 kilometrów, rozpiętość na pewno dostateczna dla zabezpieczenia zdrowia załogi, a przyśpieszenie, o którym mowa, skróci poważnie czas podróży”.

Było dość dziwne, że autor tego projektu pozostaje anonimowy, w każdym razie sprawa poruszyła wszystkich, tym bardziej że nim ta petycja dotarła do astrogatorów, znalazło się na niej kilkadziesiąt podpisów. Tak tedy najbliższe zebranie astrogatorów zostało poświęcone kwestii przyśpieszenia biegu: zjawił się na nim także Goobar. Zdania na razie były podzielone, głównie dlatego, że wpływ szybkości przyprogowych na ustrój ludzki nie był dobrze znany. Ameta, Zorin i Ul Wefa twierdzili zgodnie, że chyżość 185 000 km/sek., z jaką prowadzili rakiety, nie zaszkodziła im wcale, lecz loty ich trwały nie dłużej niż kilka godzin. Wyłoniła się kwestia, czy dodatkowe przyśpieszenie nie będzie wywierało jakichś wpływów kumulujących się i dających o sobie znać dopiero po upływie dłuższego czasu. Na koniec głos zabrał Goobar:

— Jest specyficzne dla naszej obecnej sytuacji — powiedział — że roztrząsamy tak dokładnie problem przyśpieszenia, nie zastanawiając się wcale nad motywami, jakie skłoniły część załogi do wysunięcia tego projektu pod adresem specjalistów, którzy — zdawałoby się — są wyłącznie upoważnieni do decydowania o szybkości lotu. Z moich badań bieżących wynika niezupełnie jeszcze pewna teza, że szybkość przyprogowa atakuje uczuciowe sfery psychiki pierwej, nim naruszy jej sprawność intelektualną. Mimo to sądzę, że bieg Gei można przyśpieszyć, głównie dlatego, że załoga oczekuje od nas konkretnego działania, a nie da się stwierdzić, czy korzyści takiego kroku przeważą wynikłe szkody, czy nie. Będzie to doświadczenie nieco ryzykowne, ale dysponujemy środkami, które nawet w wypadku zachwiania równowagi psychicznej całej załogi proces ten odwrócą; w razie potrzeby powrócimy do szybkości niższej.

Rada większością dwu głosów zdecydowała zwiększyć chyżość Gei. Z uwagi na duże ryzyko przyśpieszenie zostało rozłożone na pięćdziesiąt dni. Jakoż już nazajutrz dał się słyszeć ostrzegawczy świst sygnałów, który powtarzał się odtąd co wieczór.

Nie wiem dobrze, jak to się stało, dość że w tych właśnie dniach w czasie przechadzki zaszedłem raz na dolny poziom zerowej kondygnacji. Korytarz, zamknięty łukowym sklepieniem, schodzi się tu z drugim. W miejscu ich złączenia w bocznej ścianie otwiera się ogromny lej, zamknięty płytą pancerną. Jest to luka wyjściowa dla nadzwyczajnych przypadków (tędy właśnie wciągnięto do wnętrza Gei rakietę Piotra z Ganimeda). Okrągłą, wypukłą klapę przyciska do obrzeża system dochodzących skośnie dźwigni stalowych o tępych końcach. Mogą je wprawiać w ruch cztery automaty, strzegące z obu stron wyjścia; każdy obsługuje dwie przypory.

Przechodząc tędy owego wieczoru, mimo woli przystanąłem na zbiegu korytarzy, na wprost lejowatej czeluści; panowała tu bezwzględna cisza, nie dobiegał żaden szmer — hałasujące machiny laboratoriów oddzielała od tego miejsca przestrzeń sześciu kondygnacji okrętowych. Nagle, kiedy tak stałem, błysnęła mi szalona myśl, że za tymi drzwiami jest wolność. Pchnięty nieodpartym dążeniem, wszedłem w chłodną głąb skąpo oświetloną jarzeniówkami, które doprowadziły mnie do klapy. Przez długą chwilę stałem nieruchomo, położyłem rękę na zimnym metalu, potem, ochłonąwszy, rozejrzałem się, czy nikt nie widzi mego nierozumnego postępku, i cichaczem, jakby poczuwając się do winy, wróciłem na korytarz i pośpiesznie odszedłem.

W kilka dni później, wracając od Ter Haara, szedłem, jak mi się to czasem zdarza, zamyślony głęboko, nie zwracając uwagi na otoczenie, nagle przystanąłem i stwierdziłem nie bez zdziwienia, pomieszanego z podnieceniem, że znowu stoję w zejściu korytarzy. Ktoś stał w głębi leja; było to dwóch techników; na mój widok wyszli stamtąd, minęli mnie i rozeszli się w dwie strony, nie przemówiwszy ani słowa. Przez dłuższą chwilę rozważałem, czy mieli tu zleconą jakąś pracę, czy też przyciągnęła ich ta sama nierozumna siła, co mnie. Chciałem opowiedzieć o tym Yrjöli, ale zaniechałem tego.

Wieczorem dyżurowałem w ambulatorium. Od uruchomienia silników ilość pacjentów rosła, co prawda nieznacznie, zawsze jednak miałem o jednego, dwóch albo i trzech więcej niż dawniej. Wiele skarg znałem już ze słyszenia tak dobrze, że mogłem je dokończyć, ledwo pacjent zaczynał mówić. Tak na przykład uskarżano się na przymus wpatrywania się w błyszczące przedmioty; takie zapatrzenia trwały nieraz i kwadrans i poważnie wyczerpywały psychicznie.