Выбрать главу

W nocy dręczył mnie koszmar. Śniłem, że stoję w zupełnych ciemnościach tuż przed klapą. Czułem ciągnący od niej nieruchomy, przejmujący mróz próżni. Z nieskończoną powolnością zaczęła ustępować pod rękami; obudziłem się z łomocącym sercem i nie usnąłem już do rana.

Przedpołudnie spędziłem w towarzystwie trzech pilotów, Yeryogi, Amety i Zorina; wędrowaliśmy po całym statku, rozmawiając i śmiejąc się nawet, a jednak gniotące wspomnienie snu nie ustępowało. Po obiedzie poszedłem do Rudelika. Od dłuższego czasu pracował nad jakimś problemem i nigdzie się nie pokazywał. Siedząc ze skrzyżowanymi nogami na biurku, jednym palcem stukał coś na automacie do liczenia. Należało odejść. Zostałem, prosząc go, by sobie nie przeszkadzał — chcę tylko trochę posiedzieć w milczeniu. Zgodził się chętnie, siadłem więc z boku i przez dobrą godzinę obserwowałem, w jak zabawny sposób uzewnętrznia się jego wysiłek umysłowy. Gryzł w zębach ebonitową pałeczkę kontaktową, marszczył się, krzywił, nagle rozpogadzał i patrzył przed siebie z takim osłupieniem, jakby tuż przed nim rozgrywały się niesłychane dziwy; potem mruczał coś niechętnie, zeskakiwał z biurka i chodził z kąta w kąt, strzelając palcami. Na koniec podszedł do aparatu, zanotował kilka wyrażeń i zwrócił się w moją stronę, uśmiechnięty.

— Jakoś idzie, ale niech to licho porwie! — powiedział i dodał: — To Goobar podtoczył mi ten orzech.

— Co, pracujesz teraz z nim?

— Tak to wygląda. Potrzeba mu było pewnego nowego aparatu analitycznego, aparatu w znaczeniu rozumowania, a nie maszyny, i rozkopał takie bagno matematyczne, że tylko płakać. To jest problem, który można atakować z dwóch stron albo z dwudziestu naraz, jak wolisz, a nie wiadomo, która prowadzi do celu.

Tutaj Rudelik zapalił się i zaczął wykładać. Wolałem nie przerywać mu, rozumiałem więc piąte przez dziesiąte. O ile pojąłem, prześladowało go przeczucie, że pojawiająca się w równaniach nieskończoność może unicestwić cały ich sens fizyczny. Nieskończoność ta była zrazu pokorna i pozwalała przenosić się z miejsca na miejsce, więc spróbował zastawić na nią sidła: liczył na to, że kiedy wpadnie w pułapkę i pojawi się po obu stronach równania naraz, będzie ją mógł usunąć uproszczeniem. Tymczasem uproszczenie z posłusznego mechanizmu zmieniało się we wszystko zmiatającą lawinę i wynik żmudnego przedzierania się przez gąszcz matematyczny brzmiał: 0 = 0, rezultat najoczywiściej prawdziwy, ale mało dający powodów do radości.

— Czy byłeś z tym u Tembhary? — spytałem, kiedy zamilkł, rozwichrzywszy sobie włosy w burzliwej przemowie.

— Byłem.

— I co?

— Powiedział, że na Gei nie ma elektromózgu, który by podołał temu zagadnieniu. Problem jest bardzo specjalny, jak widzisz… Dałoby się wybudować odpowiedni mózg, ale nie tutaj. Musiałby być może tak wielki jak cała Gea.

— Jakiś gyromat?

— Coś w tym rodzaju. Ale taki gyromat pracowałby na chybił trafił, metodą prób i błędów, to znaczy jak ślepiec, i pokonałby zadanie w rozsądnym czasie tylko dlatego, że wykonuje dwanaście milionów operacji na sekundę. Nie, to wszystko nonsens. Uważasz: na ślepo rozwiązywać! Zawsze mówiłem, że te mózgi elektryczne pełzają z błyskawiczną szybkością, a myśl ludzka skacze. Ci mechaneuryści nie mają w ogóle poczucia stylu roboty matematycznej; im wszystko jedno, jak automat rozwiązuje, byleby rozwiązał… Gdyby udało się znaleźć odpowiedni metasystem, do pioruna, czekaj!

Podskoczył do aparatu i znowu zaczął na nim stukać z zawrotną szybkością. Potem zajrzał w ekran, chrząknął, przejechał palcami przez czuprynę i prztyknął w wyłącznik.

Wrócił z takim rozczarowaniem na twarzy, że o nic nie pytałem. Siadł po swojemu, na poręczy fotela, i zaczął gwizdać.

— Do czego potrzebne jest rozwiązanie tego problemu? — spytałem.

— Ach, to jest związane z przemianą materii organizmu. który porusza się w szybkozmiennym polu grawitacyjnym.

— Czy konsultujesz się z Goobarem?

— Nie — powiedział tak energicznie, jakby chciał przeciąć tym dalszą dyskusję. Po chwili dodał:

— Nawet unikam go. Wiesz, czuję się trochę jak mrówka biegająca po powierzchni olbrzymiego przedmiotu i pragnąca w tych wędrówkach poznać wygląd całości. Nie potrafię objąć świadomością naraz więcej niż drobną cząstkę. Goobar? Cóż, może by i potrafił ogarnąć całość, ale pierwej musiałby zaatakować problem od tej samej strony co ja i przejść całą drogę, którą już przebyłem. Nie mógłby więc mi pomóc, mógłby tylko rozwiązać zagadnienie za mnie, ale niedaleko byśmy zaszli, gdybyśmy zaczęli oddawać Goobarowi każdy problem tylko dlatego, że on rozwiązałby go szybciej! Zresztą on jest zawalony robotą.

— Jeżeli dobrze zrozumiałem, wszedł w to samo „bagno matematyczne”, tylko z innej strony?

— Tak.

Rudelik westchnął.

— Kiedy zetknąłem się z nim po raz pierwszy, w piątej minucie pojąłem, że on nie jest partnerem, drugą szalą rozmowy, trzymającą wagę z moją, ale że nakrywa mnie jak klosz muchę, mieści w sobie wszystkie moje argumenty, twierdzenia, hipotezy i że próba wymknięcia się poza pojemność jego umysłu jest równie daremna, jak chęć piechura wydostania się spod zamykającej go kopuły niebios.

— I ty to mówisz, taki matematyk? — powiedziałem zdziwiony.

— A jeśli nawet jestem świetnym matematykiem, to on jest matematykiem genialnym, a od jednego do drugiego, ho, ho, jak daleko! No, a jednak nie dałby sobie rady sam, bo nawet geniusz może myśleć tylko o jednej rzeczy naraz, musiałby więc żyć z półtora tysiąca lat… Tak, bez nas nie zrobiłby nic, to mogę spokojnie powiedzieć.

Nie oparłem się chęci spytania go o rzecz, która od dawna mnie ciekawiła.

— Powiedz mi, tylko się nie śmiej, w jaki sposób przedstawiają ci się równania, które przekształcasz w myśli? Czy widzisz je jakoś?

— Jak to czy widzę?

— No, czy widzisz je jakoś w wyobraźni, jako takie małe, czarne żyjątka?

Wytrzeszczył oczy.

— Co za żyjątka?

— No, bo napisany wzór matematyczny, ostatecznie… przypomina trochę szereg czarnych mrówek czy robaczków — powiedziałem niepewnie. — Myślałem, że te znaki tak ci się przekształcają, przemieniają w gło…

Wybuchnął śmiechem.

— Małe, czarne żyjątka! Pyszne! Nigdy bym na to nie wpadł!

— Więc jakże to jest? — nastawałem. Zastanowił się.

— Jeżeli wspomnisz pojęcie, takie jak na przykład „stół”, to czy wyobrażasz sobie cztery litery?

— Nie, wyobrażam sobie stół…

— No właśnie. Ja tak samo wyobrażam sobie moje równania.

— Ale stoły istnieją przecież, podczas gdy twoich równań nie ma — próbowałem oponować i urwałem, tak na mnie spojrzał.

— Nie ma ich?… — rzekł tonem, jakim się mówi: „opamiętaj się”.

— No więc jeżeli nie widzisz ich jako wypisanych literami wzorów, to jako co? — upierałem się.

— Spróbujmy inaczej — rzekł. — Czy wiesz, gdzie masz ręce i nogi, kiedy siedzisz w ciemności?

— Pewno, że wiem.

— Czy aby to wiedzieć, musisz sobie wyobrażać ich położenie, uzmysłowić ich kształty?

— Wcale nie, po prostu czuję je.

— Widzisz, tak samo ja „czuję” równania — rzekł zadowolony. Pożegnałem go z mocnym przeświadczeniem, że do krainy matematyki, w której żyje, na pewno nie uda mi się dostać. Ale zarazem, kiedy usiadłem na ławce przed wejściem do ogrodu, uświadomiłem sobie, że na cały czas wizyty zapomniałem o trapiących mnie lękach tak dobrze, jakby wcale nie istniały. Rudelik pomógł mi — Ameta i Zorin nie potrafili tego dokonać. Dlaczego?

Wyczuwałem niejasno, że spokój pilotów jest właściwie tylko poskromieniem tych samych niepokojów, które i mnie dręczą. Rudelik natomiast, pochłonięty pracą, w ogóle o nich nie wiedział. Jakże mu zazdrościłem jego kłopotów matematycznych! Kiedy tak rozmyślałem, w głębi pokładu pojawił się jakiś człowiek, minął mnie i znikł za zakrętem. Odgłos jego kroków ucichł i w pustej przestrzeni rozlegał się tylko biegnący z ogrodu chóralny śpiew dzieci. Chciałem wrócić myślami do Rudelika, ale coś mi w tym przeszkadzało. Tknięty niejasnym uczuciem, że dzieje się jakaś rzecz dziwna, wstałem. W tym momencie wspomniałem, że za zakrętem korytarz kończy się u zapory oddzielającej mieszkalną część okrętu od grodzi atomowych. Czego mógł szukać w tym ślepym zaułku człowiek, który mnie minął? Nasłuchiwałem przez chwilę — panowała cisza. Poszedłem w stronę zakrętu. Tam, w półmroku, przy pancernej ścianie stał ktoś przyciskając czoło do metalu. Poznałem go, kiedy dzieliły nas dwa kroki; to był Diokles. W ciszy rozbrzmiewał wyraźnie daleki śpiew: