Выбрать главу

Kukułeczka kuka,

Kukułeczka kuka,

Za wodą…

Za wodą…

— Co tu robisz?

Ani drgnął. Położyłem mu rękę na barku. Był jak z drewna. W raptownym przypływie trwogi chwyciłem go za ramiona, spróbowałem odciągnąć od ściany. Opierał się. Nagle ujrzałem jego twarz bez wyrazu, tak spokojną, jakby nie brała udziału w tym szamotaniu. Ręce same mi opadły. W pustym załomie muru oddzwaniały głosy dziecięce:

Ptaki wiją gniazda,

Ptaki wiją gniazda,

A ja nie…

A ja nie…

— Diokles! Milczenie.

— Na miłość ludzką, Diokles! Odezwij się! Co ci jest? Może ci czego trzeba?

— Odejdź.

W nagłym błysku zrozumienia uprzytomniłem sobie, ten uchyłek korytarza jest najgłębiej w rufę wchodzącym miejscem statku zwróconym ku Gwieździe Polarnej, to znaczy bliższym niż jakiekolwiek inne Ziemi. Bliższym o kilka dziesiątków metrów — wobec lat świetlnych, które nas od niej dzieliły. Roześmiałbym się, gdyby nie to, że chciało mi się płakać.

— Diokles! — spróbowałem raz jeszcze.

— Nie!

Jak zabrzmiało to zestawienie dwu okrzyków! Wyraźniej niż najdłuższe wyjaśnienie mówiło, że jego „nie” jest czymś innym niż prostą odmową przyjęcia pomocy, że odnosi się nie tylko do mnie, ale do każdego człowieka, do całego statku, że to jest „nie” wyrzucone przeciw wszystkiemu, co istnieje; owładnęło mną uczucie z nocnego koszmaru; czując, że się zapadam w jakąś bezdeń, zawróciłem i odszedłem długim korytarzem coraz spieszniej, prawie biegnąc, jakby goniony przez śpiew:

A kiedy wiosną

Polecę do nieba

Wysoko…

Wysoko…

O tym zdarzeniu nie śmiałem nikomu powiedzieć. Po południu pojechałem — już umyślnie — na poziom zerowej kondygnacji. Podejrzenie moje sprawdziło się. Zastałem tam pięć czy sześć osób, które stojąc u zbiegu korytarzy patrzyły w głąb leja, jakby zahipnotyzowane matowym blaskiem pancernej tarczy. Na odgłos moich kroków (umyślnie zacząłem stąpać mocniej) grupa drgnęła i wszyscy stojący rozeszli się leniwie w różne strony. To mi się wydało bardzo dziwne; pojechałem do Ter Haara i opowiedziałem mu całą historię. Zastanawiał się długo; zrazu nic nie chciał mówić, wreszcie, gdy napierałem, przypuszczając nie bez słuszności, że ma w tej sprawie coś do powiedzenia, rzekł:

— Trudno to określić; na takie zjawiska nie mamy słów. W starożytności nazwano by tę grupę ludzi „tłuszczą”.

— Tłuszczą — powtórzyłem. — Czy to ma coś wspólnego z tak zwanym wojskiem?

— Ach nie, nic, wojsko to raczej przeciwieństwo tego pojęcia, była to bowiem forma pewnej organizacji, podczas gdy tłuszcza to niezorganizowane skupisko większej ilości.

— Przepraszam, ale ich tam było kilku zaledwie…

— To nic, to nie ma znaczenia. Dawniej, doktorze, ludzie nie byli tak racjonalnymi istotami jak dziś. Gdy działały na nich gwałtowne bodźce, przestawali się kierować rozumem. Bodziec mógł działać zresztą nie w sposób nagły, za to przez długi czas. Nasi współcześni posiadają tak wysokie poczucie odpowiedzialności za własne postępki, że nigdy nie podporządkują się niczyjej woli bez wewnętrznej zgody wynikającej z przemyślenia sytuacji. Natomiast dawniej, w niezwykłych, groźnych dla życia okolicznościach, na przykład podczas katastrofy żywiołowej, tłuszcza, ogarnięta paniką, zdolna była, muszę ci powiedzieć, nawet do zbrodni…

— Co to jest zbrodnia? — spytałem, a wtedy Ter Haar potarł czoło, uśmiechnął się z przymusem i rzekł:

— Ach, w gruncie rzeczy wszystko to na pewno moje niemądre hipotezy… i chyba się myliłem. Zbyt mało mamy faktów, by stwarzać teorie, zresztą wiesz, że jestem „opętany historią” i usiłuję wszystko mierzyć jej kategoriami.

Nasza rozmowa na tym się urwała; wróciwszy do siebie, chciałem rozważyć to, co mi powiedział Ter Haar, a nawet, połączywszy się z trionownią, zamierzyłem przejrzeć jakieś dzieło historyczne traktujące o tłuszczy, lecz nie umiałem wyjaśnić automatom, o co mi szło, i rzecz spaliła na panewce.

Minął jeden dzień i drugi bez poważniejszych wydarzeń. Uznaliśmy, że kryzys spowodowany przyśpieszaniem minął; nadchodzące wypadki miały wykazać, jak ciężkośmy się mylili.

W południe następnego dnia zjawił się u mnie Nils; wpadł do pokoju jak bomba, wołając od drzwi:

— Doktorze! Niesłychana rzecz! Chodź, chodź ze mną!

— Co się stało?

Skoczyłem do biurka, na którym miałem zawsze przygotowaną walizeczkę z instrumentami i lekami.

— Ach nie, nie to — powiedział chłopiec już nieco spokojniej. — Nie to, w ogrodzie ktoś wyłączył wideo, powiadam ci, okropny widok! Masa ludzi już tam jest, chodź!

Poszedłem, a raczej pobiegłem za nim, bo zaraził mnie swym podnieceniem.

Zjechaliśmy windą na dół; gdy rozchyliła się kotara bluszczu, stanąłem jak wryty.

Tuż przede mną ogród wyglądał jak dawniej: za kwiatowymi klombami wznosił swój czarny czub świerk kanadyjski, dalej widniały głazy potoczka i gliniasty pagórek z altanką — ale to było wszystko; wokół tych kilkudziesięciu metrów kamienia, roślinności i ziemi stał nagi, metalowy mur, nie przysłonięty już mirażem nieskończonych dali. Trudno opisać, jaki to był wstrząsający widok: nieruchome, jakby nieżywe drzewa w szarawym, mętnym blasku lamp bezpieczeństwa, otaczające je żelazne ściany i płaski strop. Ani śladu nie było błękitu, powietrze stało nagrzane jak martwe, gałęźmi nie poruszał najlżejszy powiew.

Pośrodku zgromadziło się kilkadziesiąt osób, jak ja zapatrzonych w tę przeraźliwą w swej wymowie ruinę mirażu. Rozrywając kotarę bluszczu wpadł Yrjöla, gniewny, z zaciętymi ustami, za nim ujrzałem kilku wideoplastyków; wybiegli na górę. Po chwili zapadła zupełna ciemność: to wideoplastycy wyłączyli zapasowe światło, żeby ponownie uruchomić aparaturę. I wtedy stało się najgorsze. W mroku rozległ się krzyk:

— Precz z tym oszustwem! Niech lepiej tak będzie! Patrzajmy na żelazne mury, dosyć już tego wiecznego okłamywania!

Nastąpiła chwila głuchej ciszy — i nagle zapłonęło słońce, nad głowami zabłysnął pełen białych obłoków błękit, twarze poruszył pachnący, chłodny powiew, a mały skrawek ziemi, na którym staliśmy, rozbiegł się we wszystkie strony i zajaśniał zielenią aż po odległe horyzonty. Ludzie patrzyli na siebie badawczo, jakby szukając tego, kto wołał w mroku, lecz nikt nie ważył się odezwać. Choć niebo i blaski ogrodu były wskrzeszone, jeden po drugim opuściliśmy go w milczeniu.

Teraz było już zupełnie pewne, że coś musi się stać, lecz nie można było nic począć, gdyż niebezpieczeństwo nie zmaterializowało się jeszcze, ale wisiało w powietrzu, i nie wiadomo było, przed czym się bronić. Padła propozycja wyłączenia silników (z planowanych 7000 kilometrów na sekundę osiągnęliśmy na razie 2800), lecz astrogatorzy po naradzie uznali, że byłoby to cofnięcie się przed nieznanym.