Выбрать главу

— Niechże się to najgorsze ujawni — rzekł Ter Akonian, jakby nawiązując do pamiętnych słów Trehuba sprzed dwu lat — niech się stanie, wtedy będziemy walczyć, a tak żylibyśmy w ciągłej niepewności. Najgorsza nawet wiedza lepsza jest zawsze od niewiedzy.

Minęło pięć dni wytężonego, tajonego wyczekiwania, nic się jednak nie działo; silniki nadal rozpędzały okręt, ilość nie pracujących zmniejszyła się o dwóch, wszystkie zespoły działały normalnie, odbył się koncert w filharmonii i zacząłem sobie mówić, że zarówno lekarze, jak i astrogatorzy, podlegając, jak wszyscy, szkodliwym wpływom podróży, rozdmuchują drobiazgi i zwodzą się urojonym niebezpieczeństwem.

Szóstego dnia od wypadku w ogrodzie mieliśmy w szpitalu ciężki poród. Dziecko przyszło na świat w zamartwicy, jego życie wisiało na włosku i przez dwie godziny nie odstępowałem od łóżeczka, przy którym pracował pulsator, dostarczający tlenu do oddychania. Zajęcie to tak mnie pochłonęło, że na dobre zapomniałem o ostatnich wypadkach. Dopiero gdy bardzo znużony myłem ręce w zaułku sali pośród porcelanowych i szklanych płyt, ujrzałem w lustrze własną twarz, w której oczy świeciły jak w gorączce, i w tym momencie poczułem niepojętą trwogę. Poprosiłem Annę, żeby została przy matce, i zrzuciwszy poplamiony krwią płaszcz szpitalny, tak jak stałem, wybiegłem z sali. Winda zniosła mnie na zerową kondygnację. Kiedy ujrzałem pustą amfiladę korytarza, oświetloną lampami, odetchnąłem głęboko.

Głupcze — mówiłem sobie — głupcze, jakim to majakom pozwalasz się prześladować? — A jednak szedłem dalej. Przed samym zakrętem usłyszałem głosy; ich dźwięk podciął mnie jak biczem. W czterech susach wypadłem na rozszerzającą się tu, półokrągłą przestrzeń.

U wylotu leja stała zwarta gromadka ludzi. Zbici razem, odwróceni do mnie plecami, napierali na kogoś, kto zagradzał im drogę. Panowało zupełne milczenie, słychać było tylko szybkie oddechy jak w zmaganiu. W jednym z najbliższych poznałem Dioklesa.

— Co to jest?! — spytałem przez ściśnięte gardło.

Nikt mi nie odpowiedział. Pochwyciłem jakieś spojrzenie z tłumu — oczu zupełnie białych — i rozległ się stłumiony, ale dygocący wewnętrznie głos:

— Chcemy wyjść!

— Tam jest próżnia! — krzyknął człowiek stawiający czoło gromadzie. Poznałem go, to był Yrjöla.

— Puść nas! — zawołało kilka głosów naraz.

— Szaleńcy! — krzyknął Yrjöla. — Tam jest śmierć! Słyszycie? Śmierć!

— Tam jest wolność! — odpowiedział jak echo ktoś z gromady, a Diokles — na pewno on — krzyknął:

— Nie masz prawa nas wstrzymywać!

Yrjöla, popchnięty, cofnął się w głąb leja. Czarny na tle jego oświetlonej głębi, wołał, a głos jego łomotał, zniekształcony odzewem zamkniętej przestrzeni:

— Opamiętajcie się! Co chcecie robić!

Odpowiedzią były zdyszane oddechy. Yrjöla rozkrzyżował ręce, daremnie chcąc zagrodzić drogę. Tłum parł naprzód. Inżynier dotykał już plecami pancernej tarczy świecącej spokojnym, metalicznym blaskiem.

— Stójcie!! — rozpaczliwie krzyknął Yrjöla. Kilka rąk podniosło się ku wnęce, w której widniał oświetlony mechanizm zamkowy. Wtedy Yrjöla targnął się, odepchnął napierających, skulił się i wyrwawszy zza pasa mały, czarny aparat, krzyknął przeraźliwie:

— Blokuję automaty!!

KOMUNIśCI

Któż z nas dostrzega automaty? Któż zdaje sobie sprawę z ich istnienia, wszechobecnego i niezbędnego jak powietrze dla płuc i oparcia pod stopami? Ongiś, w starożytności, ludzie niepokoili się myślą, że automaty mogłyby powstać przeciw człowiekowi; któż poczyta dziś takie zdanie za coś innego niż obłąkańczy koszmar? Czy moglibyśmy stworzyć automaty niszczące? Oczywiście, ale tak samo moglibyśmy burzyć własne miasta, wywoływać trzęsienia ziemi i zaszczepiać sobie choroby. Każde dzieło człowieka może zostać obrócone na jego zagładę, dowodem choćby środki zabójstwa, jakie wytwarzały barbarzyńskie cywilizacje. Nie żyjemy jednak po to, by niszczyć, lecz by wspierać i rozwijać życie, i temu jedynemu celowi służą nasze automaty.

W czasie projektowania pierwszej wyprawy gwiazdowej stanął przed uczonymi niezmiernie trudny problem. Było możliwe, że olbrzymia szybkość okrętu podkopie normalne działanie umysłów, że jednostki słabsze, niezdolne oprzeć się temu szkodliwemu wpływowi, popadną w stan zamroczeniowy i gotowe wówczas wydawać automatom niewłaściwe, a nawet zgubne polecenia. Możliwość taką należało wykluczyć. W tym celu stworzono specjalny układ odbiorników, który mógł zablokować wszystkie automaty Gei. Układem tym zawiadywali kierownicy wyprawy, w pełni świadomi ogromnej odpowiedzialności, jaką na nich nałożono. Środka tego wolno im było chwycić się tylko w skrajnej ostateczności, jeżeli w żaden inny sposób nie da się opanować sytuacji. Zablokowanie automatów stanowiłoby groźny precedens, albowiem nigdy jeszcze w tysiącletniej historii naszej cywilizacji nie odmówiły one człowiekowi posłuszeństwa. Dlatego tłum pod zaporą zamarł, słysząc straszne słowa Yrjöli, i przez kilkadziesiąt sekund trwał w żółtym świetle jak skamieniały. Nagle przerwał ciszę gwizd gwałtownie zahamowanej windy. Niskim półobrotem głowy zwróciły się w tę stronę. W rozchylonych drzwiach windy, która spadła właśnie na pokład korytarza, stał Ter Haar.

Schylony, ruszył prosto na znieruchomiałą gromadę, jakby wkraczał w pustą przestrzeń. Ci, których uderzał wzrokiem, usuwali mu się z drogi i zamykali powstającą za jego plecami uliczkę. Tak przeszedł przez nich i w głębi leja wstąpił na próg zapory. Z wysoka, górując nad głowami ciężką sylwetą, zaczął mówić, zrazu prawie szeptem, i stało się tak cicho, jakby wszyscy naraz przestali oddychać. Wszystkie oczy zwróciły się ku jego ciemnej postaci, opylonej od tyłu żółtym światłem. Głos jego narastał powoli i dudnił w zamkniętej przestrzeni.

— Wy, którzy chcecie zginąć, ofiarujcie mi dziesięć minut waszego życia. Potem odejdę, ja i on, i zrobicie, co chcecie zrobić. Nikt nie ośmieli się wam przeszkodzić. Daję na to słowo.

Pomilczał przez kilka uderzeń serca.

— Tysiąc dwieście lat temu żył w mieście Berlinie człowiek o nazwisku Martin. Był to czas, kiedy państwo jego głosiło, że słabsze narody winny zostać wymordowane lub skazane na niewolnictwo, a własnym poddanym nakazywało myśleć nie mózgiem, ale krwią. Martin był robotnikiem w hucie szkła. Jeden z wielu, robił to, co dziś robią maszyny: żywymi płucami tłoczył powietrze w rozżarzone szkło. Był jednak człowiekiem, a nie maszyną, miał rodziców, brata, dziewczynę, którą kochał, i pojmował, że jest odpowiedzialny za wszystkich ludzi na Ziemi; za losy zabijanych i zabijających tak samo jak za najbliższych. Tacy ludzie nazywali się wtedy komunistami. Martin był jednym z nich. Państwo tropiło i zabijało komunistów, musieli się więc ukrywać. Tajnej straży, zwanej „gestapo”, udało się go pochwycić. Martin, jako członek biura organizacyjnego partii, znał nazwiska i adresy wielu towarzyszy. Żądano, by je wydał. Milczał. Poddano go mękom. Wiele razy oblewał się krwią, wtedy cucono go. Milczał dalej. Z połamanymi żebrami i trzewiami popękanymi od ciosów pałki został umieszczony w szpitalu. Leczono go, aż wrócił do sił, i znowu bito go, lecz milczał dalej. Przesłuchiwano go w nocy i w dzień, budzono mocnym światłem, stawiano podstępne pytania. Na próżno. Wtedy wypuszczono go na wolność, żeby po jego śladzie dotrzeć do innych komunistów. Rozumiał to i pozostawał w domu, a kiedy nie miał już co jeść, chciał wrócić do huty, lecz nie było tam dla niego pracy. Szukał jej gdzie indziej, ale nigdzie go nie przyjmowano. Wtedy zaczął przymierać głodem. Wałęsał się wycieńczony po mieście, lecz nie próbował pójść do któregoś z towarzyszy, bo wiedział, że jest śledzony.