Выбрать главу

Uwięziono go po raz drugi i zastosowano nową metodę. Martin otrzymał osobny, czysty pokój, dobre wyżywienie i opiekę lekarską. Wyjeżdżając na aresztowania, gestapowcy brali go ze sobą; wyglądało to, jakby był ich przewodnikiem. Musiał też być obecny przy mękach uwięzionych towarzyszy, a czasem stać przed kamerą i skatowanych prowadzono obok niego. Mówiono im, żeby się przyznali, bo za drzwiami stoi ich towarzysz, który już wszystko powiedział. Gdy wołał do prowadzonych, że jest w takim samym położeniu jak oni, gestapowcy udawali, że stanowi to część umyślnie odgrywanej komedii. W tym okresie partia komunistyczna była dziesiątkowana, praca nieustannie się rwała i każdego podejrzanego o zdradę trzeba było unikać. Ulotki komunistów zaczęły przestrzegać przed Martinem. Gestapowcy pokazywali mu je. Potem, o nic go nie pytając, wypuścili go na wolność. Martin po kilku miesiącach spróbował ostrożnie nawiązać łączność z towarzyszami, lecz nikt nie chciał się do niego zbliżać. Wtedy poszedł do brata, ale ten nie wpuścił go do mieszkania. Rozmowa toczyła się przez zamknięte drzwi. Rodzice także nie chcieli go znać. Matka dała mu bochenek chleba, ale to było wszystko. Znowu usiłował znaleźć pracę — bezskutecznie. Został uwięziony po raz trzeci i wysoki dostojnik gestapo rzekł do niego tak: „Człowieku, twoje milczenie nie ma już żadnego sensu. Towarzysze od dawna mają cię za łotra i zdrajcę. Żaden z nich nie chce nic o tobie wiedzieć. Przy pierwszej okazji zatłuką cię jak wściekłego psa. Zlituj się nad sobą i mów!”

Martin jednak milczał. Wtedy znowu go wypuszczono i błądził po mieście głodny. Jakiś nieznany człowiek, którego spotkał wieczorem, zaprowadził go do swego mieszkania, dał mu jeść, napoił go alkoholem, a potem łagodnie tłumaczył mu, że teraz już jest wszystko jedno, czy będzie mówił czy nie, i jeśli nie przemówi, zostanie zabity, ale ta śmierć także nic mu nie pomoże, bo zginie z mianem zdrajcy, ale Martin milczał. Ten człowiek odprowadził go do więzienia. Pewnej nocy grudniowej, w dwa lata od chwili pierwszego aresztowania, wyprowadzono go z celi i w kamiennej piwnicy dostał kulę w tył czaszki. Przed śmiercią, słysząc kroki tych, co szli go zabić, wstał i na ścianie swojej kamery wyrył słowa: „Towarzysze, ja…” Więcej nie zdążył napisać, tylko te dwa słowa pozostawił, przerwawszy swoje dwuletnie milczenie, i ciało jego zgniło w jednym z olbrzymich dołów wapiennych.

Zostały tylko dokumenty i kroniki gestapo, strącone w głąb podziemi więzienia w jednej z późniejszych wojen, i z tego wykopaliska z epoki późnego imperializmu my, historycy, wydobyliśmy szczątki i odczytaliśmy z nich dzieje komunisty niemieckiego Martina.

A teraz pomyślcie. Ten człowiek milczał, torturowany i męczony. Milczał, kiedy odwrócili się od niego ludzie bliscy, rodzice, brat i towarzysze. Milczał, kiedy już nikt prócz gestapowców nie przemawiał do niego łagodnie. Zerwane zostały wszystkie więzy, jakie mogą łączyć człowieka ze światem, lecz on wciąż milczał — i oto jest cena tego milczenia!

Ter Haar podniósł ręce.

— Oto jest cena tego milczenia: oto straszliwy dług, jaki my, żyjący, zaciągnęliśmy u najdalszej przeszłości wobec tysięcy tych, co ginęli jak Martin, ale nawet ich nazwiska pozostaną nam nie znane. Oto jedyna racja, dla której umierał, wiedząc, że żaden lepszy świat nie wynagrodzi go za męki i jego życie na zawsze skończy się w dole wapiennym, że nie przyjdzie żadne zmartwychwstanie ani odpłata. Lecz jego śmierć w tym milczeniu, które sam sobie nałożył, może o minuty, a może o dni czy tygodnie — to wszystko jedno! — przyśpieszyła nadejście komunizmu. A otóż i jesteśmy na drodze do gwiazd, bo on po to umierał, a otóż i komunizm… ale gdzie są komuniści?!!!

Po tym okrzyku gniewu i bólu nastała krótka, straszna cisza. Potem historyk odezwał się:

— To wszystko, co wam chciałem powiedzieć. Teraz odejdziemy, inżynierze, a oni otworzą klapę i wyssani ciśnieniem powietrza, wypadną w próżnię pękając jak krwawe bąble i po wieczność będą krążyć szczątki ciał tych, co stchórzyli przed życiem!

Zstąpił w dół i wyszedł z kręgu opasujących go ludzi; kroki jego dudniły przez chwile, potem świsnęła winda. A ludzie stali nieruchomo, ktoś przeciągnął ręką po twarzy, jakby ściągając z niej jakąś ciężką, zimną przesłonę, ktoś odkaszlnął, ktoś jęknął — czy załkał — aż naraz wszyscy drgnęli i… ruszyli w cztery strony, z opuszczonymi głowami, niosąc ciężkie, bezwładnie zwisłe ręce, które wahały się im w chodzie jak martwe, aż zostaliśmy sami, we trzech: Yrjöla na skraju zapory, wciąż z aparatem blokującym w ręku, Zorin, oparty o ścianę, ze skrzyżowanymi na piersiach ramionami, i ja; i staliśmy tak długo. Chciałem już ruszyć z miejsca, gdy nad naszymi głowami rozległ się przeciągły, głuchy świst; była już noc, grały sygnały ostrzegawcze, Gea zwiększała szybkość.

GOOBAR, JEDEN NAS

Ogień wydał planety. Z ognia, z wystygłej materii gwiazdowej powstało życie. Jego wiotka, galaretowata substancja w miliardach ślepych prób stworzyła pancerze wapienne i krew, skrzela i serca, oczy, szczęki i trzewia. Tak rozpoczęło się pożeranie i rozmnażanie, powolny wzrost i gwałtowny upadek. Walcząc o przetrwanie, jedne stworzenia uchodziły z morza na ląd, inne powracały do oceanu, płetwy przemieniały się w łapy, łapy w skrzydła, a te znowu w płetwy. Życie rwało się, zamierało wśród epok górotwórczych, zastygało milionami kadłubów w kamieniejącej lawie i podnosiło jak wracający temat muzyczny, wciąż inny, a jednak taki sam; pełna bólu, gwałtowna melodia, zapadająca w milczenie, śmierć i znowu odzywająca się w głębi wód, na szczytach górskich, w śniegach i piaskach pustyń.

Z tej milionokształtnej nawałnicy zgonów i narodzin, z nieustającej walki, z mroku i żarłoczności wyszedł człowiek, nazwał planetę, jej niebo bezimienne i wszystko, co ujrzał, aż do gwiazd. Tak rozpoczęło się budowanie cywilizacji. Niebo — to były kiedyś pokorne światła planet, ślizgające się z niebiańską muzyką po kryształowych sferach; na nieruchomym sklepieniu drżało mrowie gwiazd, obłaskawionych tłumaczeniem, że są tylko ornamentem na murach, za którymi rozpoczynają się obszary wiecznej szczęśliwości. Człowiek próżno jednak wsłuchiwał się w noce, pragnąc usłyszeć wszystko odkupującą muzykę niebios; zwątpił i powstał przeciw niebu, zburzył sklepienia raju, przekroczył skłamane granice i wstąpił w czarną pustkę, a chociaż prócz gorejących mgławic, dążących z jednej nieskończoności w drugą, niczego nie napotykał na swej drodze, szedł dalej, poszukując nie muzyki sfer, lecz odpowiedzi na pytania: gdzie się narodził, czym jest i co ma czynić, żeby jego życie stało się niezbędne dla świata.

My, pierwsi ludzie lecący do gwiazd, uginaliśmy się nie tylko pod samotnością próżni. Dręczyła nas nie wypowiadana nigdy, głęboko skryta myśl, że nasze trudy pójdą na marne. Każdy pojmował, że nawet podróżując z szybkością światła, człowiek będzie mógł dotrzeć ledwo do kilku najbliższych słońc. Osiągnięcie dalekich systemów planetarnych, podróże transgalaktyczne, przemierzenie całego obszaru Drogi Mlecznej zdawało się utopijną mrzonką. Czarne przepaści, które nawet światło przebywa w milionoleciach, zamykały drogę do gwiazd.

Dlatego przyjęliśmy między siebie ludzi spod zapory nie jako zdrajców, lecz jako uratowanych od zguby towarzyszy, których okrutniej niż innych doświadczyło zmaganie ze słabością tlejącą w każdym z nas.

Kiedy przyszli do pierwszego astrogatora żądając, by ich osądził, Ter Akonian nie chciał sam decydować i wezwał innych astrogatorów, ale i oni oświadczyli, że tego nie uczynią. W załodze naszej żaden człowiek nie ma władzy nad innym. Stanowimy zespół ludzi, którzy jako wysłannicy Ziemi dobrowolnie podjęli się wyprawy do Centaura. Ter Akonian powiedział im, że nadal są takimi samymi członkami załogi jak przedtem, a co się tyczy kary, to już ją ponieśli i dalej będą ją nieść we własnej pamięci.