Выбрать главу

W grupie tej było sporo moich pacjentów. Chwilowemu załamaniu ulegli ci, których system nerwowy słabszy był od innych; wina ich nie była więc taka wielka. Gdy powiedziałem to Ter Haarowi, odparł, że przecież skłonił ich do opamiętania słowami, a nie lekarstwem.

Całe to wydarzenie rozniosło się po statku lotem błyskawicy. Na kolejnej naradzie astrogatorzy zaproponowali historykom, aby wprowadzili załogę w swoje prace nad przełomowymi etapami historii, kiedy ważyła się przyszłość świata i jedno pokolenie musiało podejmować decyzje za dziesiątki następnych, a choć uginało się pod olbrzymim brzemieniem, przecież umiało je udźwignąć.

Przemieszały się grupy laboratoryjne, kręgi przyjacielskie i zespoły artystyczne. Wieczorami gromadziliśmy się w pracowni historyków i ci wykładali nam dawne dzieje — jeśli można nazwać wykładami opowieści podobne do tych, jaką Ter Haar wstrząsnął naszymi sercami. Był to ogromny, nie kończący się pochód ludzi, co wstawali przeciw porządkowi swych czasów w imię przyszłości człowieka.

Powstawały przed nami oczy widzące, ich żywy, ufny blask, dłonie w ruchu, nieskończone lasy gestów, pragnące usta, szepty i oddechy zakochanych, ostatnie, zachłanne spojrzenia skazańców, bezsenne zamyślenia uczonych, czyny najwyższej odwagi i drgnienia rzęs, które — wszystkie razem — składały się na bieg świata. Tak zdobywaliśmy wiedzę niepodobną do suchych uogólnień wyniesionych ze szkoły, jak niepodobna jest znajomość biologicznego przeznaczenia płci do miłości. Tak zamknięty w przeszłości chór zamilkłych głosów objawiał nam sens swojego i naszego człowieczeństwa.

Kilka tygodni po opisanych wypadkach, kiedy okręt osiągnął już podwyższoną szybkość, a wieczorne sygnały zamilkły na całe lata, rozeszła się po statku wieść, że Goobar, który od dawna pracuje nad problemem podróży gwiazdowych, jest na tropie jakiegoś rewolucyjnego odkrycia. Nie wiadomo, kto był jej autorem; krążyła w najrozmaitszych, ale zawsze mglistych wersjach, głównie wśród niespecjalistów. Być może zrodziło ją to, że laboratoria biofizyczne w ciągu ostatnich miesięcy przyciągnęły do współpracy najlepszych fizyków, matematyków i chemików Gei. Jednakże koledzy Goobara zaprzeczali pogłoskom o jakimś odkryciu i trudno było im nie wierzyć, nie mieli bowiem żadnych powodów do ukrywania prawdy, a przecież wieść, mimo wielokrotnych sprostowań, powracała pod coraz to nową postacią, stanowiąc temat zapamiętałych dyskusji.

Sam Goobar zachowywał w tej sprawie milczenie; trudno było powiedzieć, czy uparta plotka nie dotarła do niego, czy też lekceważy ją, pochłonięty pracą. W ostatnim dniu kalendarzowej wiosny wybrałem się późnym wieczorem na koncert. Gdy wszedłem na salę, wielkie światła zgasły. Siadłem szybko na wolnym miejscu, w ostatnim rzędzie foteli. Obok mnie siedzieli Ruys i Goobar. Uczony jakby się postarzał od czasu, kiedy widziałem go po raz ostatni. Miał bladą, osuniętą twarz człowieka przebywającego stale w zamkniętej przestrzeni i gęstą sieć żyłek na drgających niekiedy powiekach, bo słuchał muzyki z zamkniętymi oczami. Grano Drugą symfonię Kreskaty. W pewnej chwili zerknąłem w bok i osłupiałem: Goobar, pochylony w tył, spał z głową na oparciu fotela. Obudziło go dopiero gwałtowne finale. U wyjścia zrobiło się tłoczno, nie ruszałem się więc z miejsca, tak zamyślony — czy raczej zagapiony — że kiedy podniosłem oczy, na całej sali nie było nikogo prócz nas trzech. Zerwałem się na nogi, równocześnie wstali Ruys i Goobar. Sytuacja stała się nieco kłopotliwa: dotąd nie byliśmy razem, teraz jednak fakt pozostania we trzech łączył nas, i to coraz wyraźniej, w miarę jak zmierzaliśmy ku wyjściu. Pomiędzy kolumnami portalu postanowiłem pożegnać się z kompozytorem i uczonym, ale poszedłem dalej. Był to spacer dość dziwny; przemierzyliśmy może połowę długości całego okrętu, a nikt nie przemówił ani słowa. Pokład krótką pochylnią przeszedł w korytarz; mijaliśmy szeroko rozwarte, puste wejścia do ogrodu, przecinając w każdym smugę chłodnej woni jodłowej. U ostatnich drzwi Goobar nagle odłączył się od nas i stanął na progu ogrodu. Z panującej tam ciemności płynął przyziemny, delikatny szelest liści poruszanych powiewem.

— Już i ty nie przychodzisz do mnie, Ruys… — odezwał się. Staliśmy za nim i zabrzmiało to, jakby mówił nie do jednego z nas, lecz w tę ciemność pachnącą mokrymi liśćmi.

— Nie chciałem ci przeszkadzać — cicho powiedział kompozytor.

— No tak. Znam to…

Zamilkł, jakby nasłuchując wiatru.

— Prosiłem raz na wykładzie — to było jeszcze na Ziemi — studentów, żeby do mnie przyszli. Nie na jakieś przyjęcie, ot, zwyczajnie, pochodzić po ogrodzie, porozmawiać. Nie myślałem oczywiście, że przyjdą wszyscy, ale zawsze spora grupa. Siedziałem do późnej nocy z żoną, czekając gości. Nie przyszedł nikt. Pytałem później: dlaczego? Myśleli: tłum będzie przeszkadzał Goobarowi. Ktoś musi przecież zrezygnować. Każdy tak pomyślał…

Rozmowa toczyła się tak cicho, jak gdyby w pobliżu spał jakiś człowiek. Ruys nie od razu powiedział:

— Na Ziemi było co innego… Bywałem u ciebie, może i za często. Ale teraz jesteś przeciążony pracą, zmęczony…

— Zmęczony? — zdziwił się Goobar. Ale po chwili dodał:

— To prawda.

I po tym, jak to powiedział, widać było, że sam o tym dotąd nie pomyślał.

— Dobrze, że przyszedłeś na koncert — podjął Ruys. — Muzyka jest tak niezbędna.

— Ależ ja tam spałem! — z nagłym wewnętrznym rozbawieniem przerwał mu Goobar i głos jego zabrzmiał zupełnie jak wtedy na balu, gdy rozmawiał ze mną po raz pierwszy.

Ruys zamilkł, zaskoczony czy może zgorszony, a Goobar wyjaśnił:

— Nie mogę spać. Muszę zapomnieć o wszystkim, żeby usnąć. Przy muzyce zapominam i zasypiam…

— Musisz zapomnieć? O czym?

Nastała cisza. Od pierwszych słów tej rozmowy czułem się nieproszonym natrętem; dziesięć razy mówiłem sobie, że powinienem odejść, i czekałem tylko odpowiedniego momentu. Wydało mi się, że właśnie nadszedł, ale zaledwie się poruszyłem, Goobar zaczął:

— Dziewiąty rok pracuję nad działaniem grawitacji na procesy życiowe. To długa droga. Napotkałem las problemów, z których każdy wart jest życia. Nie poszedłem za żadnym. Wielkie przyśpieszenia, szybkości przyświetlne — to był mój temat. Jaki jest los człowieka, który przekroczy 190 000 kilometrów na sekundę? „Śmierć” — powie uczeń szkoły podstawowej. To samo mówię dziś ja, z pewnością pomnożoną przez dziewięć lat pracy. Co dalej? — oparł się o skrzydło szklanych drzwi. Staliśmy tak, a ogród szumiał.

— Od szeregu miesięcy każdy, z kim się stykam — wszystko jedno w jakich okolicznościach — ma na ustach jedno pytanie. Prawda, nie zadaje go. Towarzysze w pracowni znają stan badań tak dobrze jak ja, a mimo to nawet oni, nawet najbliżsi, nawet Calla. Co im powiedzieć? Zdać się na przypuszczenia? Nadzieję? Jakim prawem? Autorytet — to odpowiedzialność. Tak nas uczono. Im większy autorytet — tym większa odpowiedzialność. A wszyscy czekaja. Patrzą i czekają. Wierzą w Goobara. A w kogo ma wierzyć Goobar? ^

Nie krzyczał. Nie podniósł nawet głosu, a przecież słychać go było chyba na całym pokładzie. Ale było pusto. Na wprost — długi sznur błękitnych świateł nocnych. Po prawej, w czarnych otworach na oścież otwartych drzwi, szumiał niewidzialny ogród.