Выбрать главу

W tym roku miejscem zgromadzenia była wielka sala kolumnowa. Już wczesnym wieczorem wypełniła się ludźmi. Kiedy przyszedłem z Ter Haarem, fizycy z grupy Rilyanta i Rudelików demonstrowali właśnie na modelach świetlnych działanie dezyntegratora.

Jest to miotacz energii promienistej, tak potężny, że jeden jego ładunek może obrócić wniwecz średniej wielkości asteroidę. Wraz z urządzeniem radarowym chroni Geę przed zderzeniem z ciałami kosmicznymi, gdyż ze względu na swą olbrzymią szybkość okręt nie jest zdolny do manewru wymijającego i jedynym sposobem uniknięcia katastrofy jest rozpylenie napotkanej bryły materialnej ciosem promienistym. Przygotowane przez fizyków widowisko było istotnie imponujące; środek sali stanowił scenę i w tej pustej przestrzeni został „odegrany” dramat rozbicia na atomy bryły przecinającej drogę statku. Na sali panowała ciemność, model rakiety i meteor wydawały blade, fosforyczne świecenie i gdy zdawało się, że zderzenie jest nieuchronne, ostry jak igła promień strzelił z pocisku, obracając kamienny odłam w rozpaloną chmurę. Kiedy zapaliły się światła, ciekawi otoczyli fizyków i wywiązała się gorąca dyskusja, do której niebawem wmieszały się piskliwymi głosikami matematyczne analizatory. Ter Haar i ja wyszliśmy na chwile do ogrodu. Wracając, u zbiegu korytarza, przed wejściem do sali kolumnowej dostrzegliśmy trzech ludzi, siedzących we wgłębionej niszy naprzeciw akwarium. Byli to Ameta, Nils Yrjöla i paleopsycholog Achelis.

— Okres kilku tysięcy lat — mówił paleopsycholog — jest znikomy w skali ewolucji biologicznej i budowa naszych ciał, zmysłów, mózgów jest taka sama jak u starożytnych, a jednak dla argonautów Morze Śródziemne było bezkresną przestrzenią, podczas gdy my odległość Ziemi od Słońca nazywamy „krokiem słonecznym”; być może po nas przyjdą kosmonauci, dla których krokiem podróży będzie kiloparsek…

— A jednak czy nie można porównać astronautów z argonautami? — rzekł Ameta. Po jego twarzy przepływały zielonkawe i srebrzyste cienie. — Oczywiście wielkości odwagi nie można mierzyć wielkością pokonanej przestrzeni, to byłby nonsens. Głowy starożytnych ledwo wynurzały się z mgły magicznych wierzeń, wszędzie zwidywały im się śpiewające potwory, smoki, bogowie, a jednak wciąż dalej…

— Takie porównanie ludzi różnych epok wydaje mi się ryzykowne — zauważył Nils. — Starożytni byli gwałtowni, niezrównoważeni, jednakowo skorzy do łez, jak do bitewnych uniesień…

Ameta podniósł oczy. Naprzeciw niego za szklaną płytą chwiały się głowy ryb, otwartymi pyskami dotykających szklanej ściany, jakby podsłuchiwały rozmowę.

— Byli to bardzo zwyczajni i bardzo dobrzy ludzie — rzekł pilot — i doskonale mogę ich zrozumieć. Mieli odwagę marzenia, a że oblekali je w dziwne dla nas, bajkowe kształty… to nieistotne. To, co kazało im rzucać rybackie osady i wyruszać w niezbadaną przestrzeń mórz, jest w gruncie rzeczy tym samym, co pędzi nas do gwiazd.

— Jak możesz tak mówić — Nils wstał. — Starożytni dokonywali odkryć mimowolnie, goniąc za urojonymi, nie istniejącymi celami. To byli niewolnicy mitów!

— Jesteś niesprawiedliwy — zauważył paleopsycholog. — Żeby wymienić tylko jeden ze splotu wielu czynników — mechanizm sił społecznych był w epoce barbarzyńskiej zagadką. Życie, oglądane z bliska, przedstawiało się jak taniec pyłków w smudze słonecznej, co jakiś czas przemiatany kataklizmem. Tymczasem człowiek chciał dostrzec sens istnienia własnego i innych. Pragnąc znaleźć go za wszelką cenę, płacił cenę logicznego nonsensu i wykraczał z życia rzeczywistego w fikcyjne życie wieczne po to, żeby temu ziemskiemu nadać sens.

Psycholog przestał mówić, widząc, że Nils go nie słucha. Chłopiec patrzał w głąb korytarza. Szła stamtąd młoda dziewczyna. Nils postąpił krok naprzód i wyszedł z naszego kręgu, nie wiedząc, że idzie. Dziewczyna obejrzała się. Z cienia wyłoniła się druga postać — był to Wiktor.

Oboje minęli nas i skryli się w długiej amfiladzie kolumn. Nils znieruchomiał. Palce jego ręki wykonały nieznaczny gest, jakby coś mięły. Nagle drgnął, zapewne poczuł, że jest w ośrodku wielu spojrzeń, wyprostował się i nadmiernie spokojnym, powiększonym krokiem ruszył ku szklanej ścianie. Z zagryzionymi ustami patrzał w zielony blask, który odświecał w jego nie widzących, szeroko otwartych oczach. Wtedy, patrząc na tego chłopca, wspomniałem, jak byłem bardzo młody i bardzo nieszczęśliwy z powodu miłości, jak przewłóczyłem się raz całą noc i wróciłem rankiem do schroniska, przemoczony, w ubraniu poplamionym żywicą; to było w górach, stała gęsta mgła, siąpił deszcz. Nagle, zdrętwiałego, obudził mnie pierwszy świergot ptaka. Podszedłem do okna. Był świt. Rozwarłem szeroko okiennice, wpatrzony w styk nieba i ziemi, wzbierający światłem; mgły i chmury rozpalały się nieruchomymi płomieniami. Zapatrzyłem się w dal, jakbym spoglądał w nieskończone, ogromne szeregi dni, które przyjdą, jakbym dostrzegał niezmierzone bogactwo, jakim mnie zasypią — i czułem, jak mocno bije mi serce, i byłem taki smutny, i taki szczęśliwy…

Spotkanie towarzyskie przeciągnęło się do późnej nocy. Nareszcie gwar na sali począł opadać, światła zdawały się ciemnieć, odczuwaliśmy już znużenie, nadchodziły chwile powszechnego milczenia, w których rozlegały się tylko lekkie kroki obsługujących automatów. W jednej z takich chwil ktoś zaintonował bardzo starą pieśń. Melodia zrazu potykała się, przekazywana z ust do ust, aż zatoczyła krąg i porwała wszystkich. I mnie, i innym brakło chwilami słów, mało kto je pamiętał, zamierzchłe, ledwo zrozumiałe, dziwne, o wyklętych, dręczonych głodem, o ich ostatniej walce. Gdy jedne głosy milkły i pieśń waliła się jak puszczony ciężar, wtedy zrywały się inne i podtrzymywały ją i tak dźwigała się znowu i rosła. Tuż za sobą słyszałem potężny bas. Odwróciłem się. Przede mną stał Ter Akonian. Twarz jego zdawała się, jak nigdy, skupiać posępne piękno gór, które go wydały, a on, który najmocniej chyba z nas wszystkich marzył o podróży gwiazdowej i życie poświęcił jej urzeczywistnieniu, śpiewał, stojąc, stary hymn Ziemian i płakał z zamkniętymi oczami.

Dziesięć dni później obudził mnie w nocy dzwonek ze szpitala: przybyła tam rodząca. Narzuciwszy płaszcz zajrzałem do sypialni Anny: łóżko jej było nie tknięte. Wieczorem powiedziała, że musi dokończyć pilnego doświadczenia w pracowni Schreya i wróci dość późno. Spojrzałem na zegarek: dochodziła trzecia. Zżymałem się. Postanowiłem powiedzieć jej rano kilka cierpkich słów i pojechałem na salę porodową. W przyćmionym świetle ujrzałem Milę Grotrian, żonę astrofizyka Rilyanta. Rodziła po raz pierwszy, była więc niespokojna. Spytałem, gdzie jej mąż. Okazało się, że śledzi w obserwatorium zaćmienie jakiejś gwiazdy podwójnej. Aby rozproszyć jej obawy, począłem żartobliwie skarżyć się na nasz wspólny zły los — nadmierną pracowitość małżonków. Co kilka minut telefonował Rilyant pytając, jak przebiega poród; ponieważ odrywało mnie to od Mili, powiedziałem mu w końcu, żeby pilnował swojej gwiazdy, a ja już zajmę się jego żoną.

Poród postępował leniwie; koło czwartej tętno płodu zaniepokoiło mnie; jakiś czas czekałem, licząc na siły natury, ale gdy serce nie urodzonego wyraźnie zaczęło słabnąć, postanowiłem zastosować odpowiedni zastrzyk. Przygotowałem narzędzie, rozłożyłem serwety i odszukałem na bardzo białej ręce kobiety błękitną żyłkę. — To nie będzie wcale bolało — powiedziałem — uważaj, już.

Przejrzysty płyn uchodził ze strzykawki. Poczuwszy opór tłoka, cofnąłem dłoń. W tej chwili sufit zapłonął nad nami czerwono i równocześnie rozległ się wybiegający ze wszystkich naraz stron przestrzeni brzęczący głos:

— Uwaga! Pogotowie alarmowe drugiego…

Tu dał się słyszeć ostry trzask, podłoga zawirowała pod nogami i wszystkie światła zgasły. Zostałem w ciemności nad łóżkiem rodzącej. Przez sekundę trwała cisza tak absolutna, że słyszałem szelest, z jakim jej koszula ociera się w oddechu o przykrywający koc. Poszukałem wyłącznika zapasowych reflektorów, pamiętałem, że jest nad wezgłowiem łóżka. Zanim go jednak znalazłem, poczułem bardzo silny wstrząs, jakby niewidzialny młot uderzył w dno sali, i równocześnie z ukrytych głośników bluzgnęło metaliczne charczenie, potęgujące się do spazmatycznego ryku.