Выбрать главу

— Mila! — krzyknąłem — trzymaj się, Mila!

Wstrząs odrzucił mnie od łóżka. Upadłem i straciłem orientację.

Zerwałem się, uderzyłem głową o jakąś przegrodę, przyszedł nowy wstrząs, zatoczyłem się, wyciągnąłem przed siebie ręce. Wszystko działo się po ciemku, jakieś kolorowe lampy migotały pod powiekami, daremnie wytrzeszczałem oczy, żeby cokolwiek zobaczyć. Nie odczuwałem najmniejszej trwogi, tylko nieznośną bezsilność, która przemieniała się w gniew. Wtedy z głębi wyjących nad nami potępieńczo tonów wydobył się z najwyższym wysiłkiem walczący o oddech, łkający krzyk ludzki:

— Pogotowie… trzeciego stopnia… sieć awaryjna… włączam… uwaga…

Potem huknęło dwa razy, jakby tuż przy mnie rozerwał się ładunek wybuchowy, i głos wyjąkał słabnąc, że raczej domyśliłem się, niż usłyszałem:

— Zanik… grawitacji…

Ciało moje traciło wagę.

Jakiż ze mnie głupiec! — błysnęło w głowie. — Dlaczego nie mam przy sobie latarki!

Nie nosiłem jej, bo oświetlenie wydawało się całkowicie zabezpieczone od wypadków. Zawisłem w powietrzu, bezradny jak szczeniak chwycony za kark, i zrozpaczony wołałem:

— Mila… odezwij się…

Zajaśniało. Zapłonęły nisko umieszczone, zielonkawe światła bezpieczeństwa. Ważąc się skośnie w przestrzeni, l znajdowałem się jakieś cztery metry od łóżka. Mila wpół–siedziała, jedną ręką ogarniając brzuch, drugą kurczowo trzymała się metalowej poręczy. Po kilku daremnych próbach udało mi się do niej dotrzeć. Była bardzo blada. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Usiłowałem się uśmiechnąć.

— To nic, to tylko wypadek! — zawołałem, choć nie mogła mnie usłyszeć; wycie nad nami nie ustawało. Nowy wstrząs o mało nie oderwał mnie od łóżka.

Pośpiesznie przywiązałem się gurtowym pasem do poręczy, żeby mieć swobodne ręce. Statek zadrżał znowu, ale inaczej. Co kilka sekund powtarzał się piekielny świst, urywający się głuchym uderzeniem. Zrozumiałem; w głębi Gei zapadały szczelne grodzie, hermetycznie oddzielając jedne pomieszczenia od drugich. To nie był wypadek, lecz katastrofa.

Tuż przed sobą miałem twarz Mili o ogromnych, znieruchomiałych oczach. Ciało jej wygięło się gwałtownie, krzyczała coś, czego nie słyszałem. Zbliżyłem głowę do jej ust.

— Mamo! Mamo! — dobiegł mnie głos jak z wielkiej odległości.

Jeszcze jedno uderzenie spadającej grodzi, jakby tuż za drzwiami sali. W tym momencie, w ułamku sekundy, uświadomiłem sobie dwie naraz rzeczy: że poród trwa i nic nie może go powstrzymać prócz śmierci i że pracownia Anny leży na ostatniej kondygnacji, pod samym pancerzem statku. Zobaczyłem bezbronne, najdroższe ciało i masy padającego w mrok żelastwa. Serce jakby mi ktoś przebił. Skurczyłem się cały i rzuciłem wstecz, żeby biec, żeby gołymi rękami rozbić stalowe mury, żebyśmy zginęli razem. Targałem się jak oszalały, zapomniawszy o pasie, którym przed chwilą sam przywiązałem się do łóżka.

Rodząca wyginała się, jej rozwarte szeroko usta krzyczały. Przestałem się szamotać. Wyciągnąłem ręce, poczułem gorącą, wilgotną główkę, zlepione krwią włosy dziecka.

Widmowe światło lamp awaryjnych drżało, cały byłem nie—ważki, instrumenty fruwały wokół naszych głów; w pewnej chwili duże, przejrzyste naczynie z krwią uniosło się i przepłynęło tuż koło mojej skroni, zalśniło rubinem pod blask i odskoczyło od ściany przepierzenia. Mila jęczała, nie słyszałem tego, widziałem tylko rozciągnięte w męce wargi, lśnienie zębów.

Wycie, bełkotanie, łoskot przelewały się nad nami. Nachyliłem się jeszcze bardziej, osłoniłem sobą jej brzuch, którym targały fale skurczów. Światło zaczęło dygotać, jeszcze przez chwilę dostrzegałem lampy jako fosforyzujące kule, potem zapadła ciemność, a wraz z nią zupełna cisza, w której — nagle — rozległo się słabe, lecz wyraźne kwilenie. W lewej ręce trzymałem nie wiem od jak dawna instrument, odnalazłem po omacku pępowinę, zacisnąłem ją. Udało mi się sięgnąć ręką do stolika, wyrwałem z pudła kompresy, złożyłem razem i owinąłem ciało nowo urodzonego. W górze znowu szczęknęło.

— Trzymaj się! — krzyknąłem do kobiety, ale wstrząs, którego się spodziewałem, nie przyszedł. Głośnik przez dłuższą chwilę brzęczał, potem rozległ się znany głos; mówił Yrjöla:

— Towarzysze, gdziekolwiek się znajdujecie, zachowajcie spokój. Gea uległa zderzeniu z drobnym ciałem kosmicznym. Sytuacja jest opanowana. Chwilowo pięć górnych pokładów jest odciętych od reszty statku. Zachowajcie wszyscy spokój i przebywajcie dalej tam, gdzie jesteście. Włączamy teraz awaryjne zespoły grawitacyjne, przygotujcie się na powrót ciążenia. Za piętnaście minut podamy dalsze wiadomości.

Głośnik szczęknął i zapadła cisza. Znowu zapłonęły lampy. Rozległ się głuchy, gęsty stukot: ciążenie wracało, na podłogę spadały instrumenty, naczynia, aparaty, jakieś szkło rozbiło się i odłamki dźwięcznie rozpryskiwały się na kamiennych taflach. Musiałem przez chwilę mocować się z węzłem pasa, którym przywiązałem się do łóżka; wyswobodziwszy się, zaniosłem dziecko do umywalni. Z kranów biegła ciepła woda. Dziecko ożywiło się w kąpieli, kwiliło coraz głośniej i mrugało wielkimi, niebieskimi oczami. Obandażowałem rankę na brzuszku i wróciłem do matki, cały wciąż zasłuchany w to, co działo się poza obrębem sali. Słychać było najpierw odległe bulgotanie, jakby z wysokości spadały całe kaskady wody, potem gorączkowo stukały młoty i rozległ się świst gazu, wyrywającego się z ciasnych przewodów; coś zgrzytało, jakaś wielka siła wlokła ciężary po chropowatej powierzchni; wtem usłyszałem krótkie gwizdnięcie, które ciepłem oblało mi serce: gdzieś pomknęła winda.

Minuty mijały. Mila, bardzo wyczerpana, leżała na wznak, twarz jej była drobna i dziecinna, bardzo podobna do twarzyczki dziecka, które owinięte w kompresy wciąż jeszcze trzymałem na rękach.

Zrobiłem już wszystko, co do mnie należało — myślałem — dziecko żyje, Mila ma się dobrze, mogę teraz iść… Wciąż jednak stałem. Otworzyły się drzwi, wszedł Schrey. Za nim automat niósł wysoko wzniesioną, kulistą lampę. Wydawała silny, mleczny blask. W miarę jak kroczył, cienie mijanych przedmiotów poruszały się jak żywe, pnąc się po ścianach.

Schrey został o kilka kroków za automatem. Patrzał na to, co działo się w sali; wzrok jego objął łóżko z leżącą, rozbite i bezładnie rozrzucone na podłodze instrumenty, plamy krwi, nareszcie spoczął na mnie.

— Urodziło się teraz? — powiedział patrząc na dziecko, które trzymałem na ręku. Słaby, niewesoły uśmiech zmiękczył mu usta.

— Co z nią?… — wybełkotałem. Schrey nie zrozumiał mnie.

— Co mówisz? — spytał.

Głosu nie mogłem wydobyć. To w jego pracowni była tej nocy Anna.

— Co… z nią?… — powtórzyłem. Nie śmiałem wymówić imienia.

— Z Anną? — domyślił się Schrey. — Była u mnie w mieszkaniu, zaraz tu przyjdzie… Co robisz, zadusisz dziecko! — zawołał, bo odruchowo przygarnąłem je mocno do piersi. Oddychałem teraz jak po wielkim biegu.

— Co się stało, profesorze?

— Wiem tyle co i ty. W tej chwili telefonował do mnie Ter Akonian, starał się skontaktować i z tobą, lecz nie mógł się połączyć.