Выбрать главу

Trzymając się końca drabinki, postawiłem stopy na pancerzu; magnesy podeszew przywarły mocno. Wyprostowałem się. W oczach migały jeszcze błyski światła przyniesione pod powiekami. Po kilkunastu sekundach zgasły ostatnie. Zacząłem widzieć. Zewnętrzna powłoka Gei była nieruchoma — dla wytworzenia sztucznej grawitacji wirowały tylko wewnętrzne, mieszkalne pomieszczenia statku, niczym gigantyczna karuzela. Tu, gdzie stałem, był zupełny bezruch. Skłębione chmury Drogi Mlecznej obiegały ciemność niezmierzonym koliskiem, udającym horyzont. Skafander przestał ważyć, czułem się nagi, całą powierzchnią ciała wydany na łup pustce. W trwodze, że jakiś niebaczny ruch oderwie mnie od niewidzialnego w pomroce pancerza, przypadłem, kuląc się, do twardej powierzchni pod nogami. Przypomniałem sobie, że z klamrą włazu łączy mnie długa lina bezpieczeństwa, którą opasano skafander przed wyjściem. Gwałtownym ruchem szukając jej uchwytu, niechcący nacisnąłem wyłącznik magnesów i poleciałem w przestwór. Rozszerzonymi oczami widziałem, jak lina rozwija się leniwymi splotami (była nafosforyzowana). Wyciągała się jak długa, biała pępowina, aż zawisłem skośnie, jak balon, pod statkiem — czy nad nim — bo brak ciążenia unicestwiał poczucie kierunków. Poruszyłem się, zadarłem głowę — gwiazdy. Spojrzałem w dół, pod nogi — gwiazdy; ze wszech stron martwa ciemność i zastygły w jej przepaściach proch gwiazdowy. Poczułem gwałtowny zawrót głowy i kurczowo zacisnąłem powieki. Pulsy głuchym odgłosem wypełniały małą przestrzeń powietrza opasującego głowę. Znowu otworzyłem oczy. Od znajomego kształtu Wielkiej Niedźwiedzicy przeniosłem wzrok niżej, tam, między epsilonem i deltą Kasjopei, świeciła nieruchoma iskierka — Słońce. Tak było nikłe, tak niepodobne do wszystkich moich wspomnień, że nie poczułem ani nostalgii, ani nawet zdumienia, lecz tylko obojętność, pod którą skrywała się niedostępna dla argumentów rozumu niewiara w to, że ten żółtawy pyłek, nie różniący się niczym od wielu tysięcy innych, jest światłem mojej ojczyzny.

Chciałem spojrzeć na Geę. Myślałem, że zobaczę ją zawieszoną w przestrzeni — ciemne, smukłe wrzeciono — lecz nie ujrzałem nic. Po raz drugi ohydna trwoga chwyciła mnie za gardło; błysła straszna myśl, że lina puściła i zostałem sam w czarnej nieskończoności. W przypływie paniki począłem miotać się gwałtownie, by uchwycić się czegokolwiek, przywrzeć do jakiegoś stałego punktu. Wiłem się niezdarnie jak ślepy robak. Serce waliło młotem, oczy omiatały horyzont. Wszędzie miliony nieruchomych gwiazd, tak słabych, że nie widziałem w ich świetle nawet własnych wyciągniętych rąk, jakbym sam rozpłynął się w zżerającej wszystko czerni. Był szum krwi i czarna nieskończoność, nic więcej.

Nagle w polu widzenia ukazał się długi, biały wąż, lina łącząca mnie z okrętem. Wytężywszy do bólu wzrok, ujrzałem Geę, a raczej domyśliłem się jej rybiego kształtu po tym, że w pewnych miejscach przestrzeni nie było gwiazd. Tak czarnym cieniem odcinał się okręt od południowych skupisk galaktycznych. Pośpiesznie zacząłem zwijać linę, po chwili uczułem twarde dotknięcie — obu kolanami naraz zderzyłem się z pancerzem statku. Przypomniałem sobie o magnesach butów i włączyłem je. Mogłem teraz chodzić. W dookolnej czerni zapłonęło nagle bliskie, zielone światełko: lampka, jaką posiada z tyłu kołnierza każdy skafander. Ktoś stał i patrzał na pracujące mechanoautomaty. Zbliżyłem się tam. Mechanoautomaty obsiadły rozdziawioną szczelinę pancerza. Kilka zblendowanych reflektorów oświetlało miejsce pracy; w blasku widniały rzucające pokraczne cienie zęby rozdarcia, wywinięte i skręcone od żaru, jaki działał tu w chwili zderzenia. Gdy jedne automaty odcinały te stalowe łachmany, inne szyły ranę biczami elektrycznych płomieni, a następne, postępując za nimi, puszczały w ruch szlifierki. Spod ich ramion unosiły się w mrok snopy liliowych i złotych iskier. Było to niesamowite widowisko, jakby jakieś stwory, skulone pod wiecznymi gwiazdami stwarzały momentalne, barwne wszechświaty, gasnące natychmiast w chwili powstania. W przeciwnej stronie jaśniało drugie zielone światełko. Ruszyłem ku niemu. Znowu otoczył mnie rozgwieżdżony mrok. Nie chciało się wierzyć że Gea mknie naprawdę — doświadczałem zjawiska względności ruchu; szybkość jest pustym dźwiękiem, jeśli nie oznaczy się układu odniesienia. Zrazu wydało mi się że stojący samotnie człowiek to Ameta, lecz był od niego wyższy. Podniosłem rękę, by położyć mu ją na ramieniu. Opadła w dół. To był Goobar. Stał z rękami na piersiach, oświetlony niedalekim migotaniem iskier, i ze wzrokiem pogrążonym w nieskończonej pustce wszechświata uśmiechał się.

POCZąTEK EPOKI

Nie wiem, kiedy pokochałem Annę. Musiało się to stać dawno, lecz zrozumiałem to dopiero w katastrofie, która zabrała nam towarzysza. Pożycie nasze nie było i teraz łagodnie i cicho rozwijającym się pasmem dni, podróż niosła zbyt wiele wydarzeń, którym nie umiałem sprostać, bywałem gniewny, bezradny i przybity tragicznymi wypadkami, lecz wówczas kochał ją także mój gniew i smutek, i zawsze tęskniłem do niej, nawet gdy była najbliżej.

Przez długie miesiące pracowałem do późnej nocy. Sypiam wtedy zwykle kamiennym snem, rankiem budzę się nieprzytomny, nie wiem, kim jestem i jak się nazywam, i muszę dopiero szukać tego w pamięci pogrążonej jeszcze we śnie, gdy ja już czuwam. Wówczas, w tej chwili poszukiwania drogi do siebie, pierwsza przychodziła świadomość jej istnienia, przepełniała mnie całego i występowała jak gdyby z ciała, rozjaśniając pokój i każdą rzecz, na której spoczęły oczy, i zdawało mi się, że gdybym utracił wszystkie wspomnienia, całą przeszłość i prócz niej nie pamiętał nic — to byłbym przecież jednym z najbogatszych ludzi na świecie. Wieczorami chodziliśmy na galerie widokowe, tam gdzie niegdyś całowałem ją pod gwiazdami. Spoglądaliśmy w mrok, odczuwając wzajemną obecność bez najlżejszego dotknięcia, a wysoko jaśniały skupiska Plejad, potężne klucze świateł, ciągnące przestrzenią. Raz Anna przerwała milczenie słowami:

— Kochany, tam, wokół tych słońc, krążą planety zamieszkałe przez żywe istoty, prawda?

— Tak — odparłem, nie wiedząc, do czego zmierza jej myśl.

— Takich planet, zamieszkałych przez istoty rozumne, muszą być w Galaktyce miliony, to zupełnie pewne?