Выбрать главу

Raz, gdy na porządku dziennym znajdowało się zagadnienie wyglądu istot z układu planetarnego alfy Centaura, jakaś postać podniosła się z ostatniego rzędu foteli, prosząc o głos; był to profesor Trehub.

Antagonizm Entreula i Trehuba był powszechnie znany; trzeba powiedzieć, że znakomity astrofizyk robił niejedno, by go podsycić. To nazywał astrozoologię „płodem nie donoszonym o dziewięć wieków”, bo powstała o dziewięćset lat za wcześnie, by jej hipotezy mogły zostać sprawdzone lotami gwiazdowymi, to znowu, zagadnięty w kuluarach sali posiedzeniowej, jakie jest jego zdanie o ostatniej pracy Entreula, opowiadał, że „Ping Mua uczył się u Fu Czena sztuki zabijania smoków. Po sześciu latach mozolnej nauki opanował tę sztukę w doskonałości, ale nigdzie nie było okazji wypróbowania jej…”

Spytałem go raz, czemu żywi taką niechęć do astrozoologa. Odparł mi: — Wiadomo, że oni czują się najlepiej wtedy, kiedy jakaś gwiazda w ogóle nie ma planet. Wykładają wówczas z największą dokładnością, jak wyglądałyby stworzenia zamieszkujące planety tej gwiazdy, gdyby ona te planety posiadała. To są scholastycy XXX wieku. Mają za mało zaufania do natury, a za dużo do siebie.

Każde takie powiedzenie Trehuba dochodziło prędzej czy później do Entreula doprowadzając starca do pasji, w której czuł się zresztą doskonale, bo — jak mówiono — był to normalny stan jego umysłu.

Gdy więc Trehub poprosił o głos, astrozoologowie nastroszyli się, geście zaś wyciągnęli szyje, wietrząc jakąś nową złośliwość. Trehub najpoważniej w świecie oświadczył, że według niego człowiek w ogóle nie zdoła zobaczyć istot układu Centaura. Zapanowało pełne konsternacji milczenie, w którym dodał, że proponuje pewien eksperyment.

— Ja — rzekł — będę człowiekiem, przed którego oczami stoi właśnie taka żywa istota, a wy będziecie mnie pytać o jej wygląd. Jeśli na podstawie moich rzetelnych, szczegółowych i z najlepszą wolą udzielanych odpowiedzi zdołacie skonstruować nawet najbardziej ogólnikowy obraz tej istoty, uznam wasze zwycięstwo. W przeciwnym razie okaże się, że ja miałem rację.

Astrozoologowie naradzali się cicho. Entreul podejrzewał paradoks lub żart. Trehub zapewnił, że jego intencje są jak najpoważniejsze. Nareszcie Entreul wyszedł na środek sali i zaprosił tam Trehuba, który odpowiedział, że woli mówić z miejsca. Stary badacz fauny gwiazdowej wystawił chudą brodę jak do ataku i zaczął:

— Jak wielka jest ta istota?

— Czasem jest nieco wyższa niż człowiek, niekiedy staje się niższa, to znowu całkiem mała.

— Czy to znaczy, że kurczy się i rozszerza?

— Nie, dzieje się to zapewne w sposób podobny do tego, w jaki człowiek pozornie obniża swój wzrost klękając, siadając lub pochylając się.

— A więc istota ta może klękać, siadać i pochylać się. Czemu tego od razu nie powiedziałeś? — pytał rozgrzewając się Entreul.

— Mówiłem to tylko w odniesieniu do człowieka, gdyż aby klękać, trzeba mieć nogi, by się pochylać, trzeba pleców, grzbietu — nic takiego u niej nie widzę.

— Czy ta istota ma członki?

— Zdaje się, że ma.

— Jak to zdaje się? Nie jesteś tego pewny?

— Nie.

— Dlaczego?

— To zależy od tego, co zaliczymy do członków. Gdyby stwór z innej planety po raz pierwszy ujrzał człowieka, mógłby dojść do wniosku, że człowiek posiada pięć członków, dodałby, że tym piątym wydaje głos i przyjmuje pokarmy, jeśliby uznał głowę za rodzaj kończyny. To brzmi dziwnie, ale to tylko konsekwencja pozaludzkiego punktu widzenia. Tak i ja widzę, owszem, części istoty pozornie wyodrębniające się w przestrzeni, ale nie wiem, czy nie są to tylko przewężenia jej torsu.

— A czy te „pozornie wyodrębniające się w przestrzeni części” nie są czasem sztucznego pochodzenia, jak na przykład obuwie lub odzież ludzi? — spytał Entreul i potoczył po nas wzrokiem, który zdawał się mówić: „Chciał mnie przechytrzyć, ale trafiła kosa na kamień”.

Trehub odpowiedział nie od razu i twarz starca poczęła przybierać wyraz triumfu, który rozwiewał się jednak w miarę tego, jak astrofizyk wyjaśniał:

— Nie wiem, co w tej istocie jest sztuczne, a co naturalne. Stwór spoza Ziemi także nie wiedziałby, gdzie kończy się nasza odzież, a zaczyna ciało. Może by przypuszczał, że pewne jego okolice pokrywa „zeschła wydzielina gruczołów odwłokowych”, jak mógłby nazwać odzienie. Ujrzawszy zaś człowieka na koniu, sądzić by mógł, że to jakiś rodzaj centaura, a gdyby w dodatku zobaczył jak jeździec zsiada z wierzchowca, gotów sądzić, że to jest akt dysocjacji jednego indywiduum na dwa. Tak więc może i to co widzę wcale nie jest jedną istotą, ale dwiema, a może nawet całym ich konglomeratem…

Entreul zżymał się, ale po chwili zastanowienia powiedział:

— Może zorientujesz się w tym, które części istoty są członkami, według czynności, jakie nimi wykonuje?

— Pytając tak, popełniasz błąd. Jak widzę, poczynasz się godzić z moim twierdzeniem, że istota zbudowana jest tak odmiennie od człowieka, że nie sposób obojga porównać ze sobą, ale przystawszy na to sądzisz, że jeśli jej ciało jest w niczym niepodobne do naszego, to może podobne są jej czynności, ale tu znowu, oczywiście nieświadomie, popadasz w antropocentryzm. Owszem, istota wykonuje rozmaite ruchy, ale zupełnie nie rozumiem ich znaczenia.

— Dobrze — rzekł Entreul. — Spróbujemy inaczej. — Zmrużył oczy, jakby skrywał ostrze następnego pytania, i rzekł: — Czy to jest kręgowiec?

Trehub powściągnął uśmiech.

— Pragniesz, dla poznania budowy istoty, zwrócić się do morfologii i fizjologii. Cóż, w taki sposób na pewno udałoby ci się niejednego o niej dowiedzieć, ale aby ci odpowiedzieć, musiałbym sam pierwej przeprowadzić nad nią badania, a chciałem odpowiedzieć wyłącznie na pytania dotyczące jej zewnętrznego wyglądu. I cóż, czy możesz go naszkicować, choćby najbardziej pobieżnie?

Stary astrozoolog milczał.

— U podstaw myślenia każdego z nas — odezwał się Trehub — kryje się atawistyczne, nierozsądne przekonanie, że istoty rozumne z innego układu muszą być cieleśnie jakoś do nas podobne, chociażby w sposób najogólniejszy, karykaturalny, a nawet poczwarny. Tymczasem może być zupełnie inaczej. Ten, kto ujrzy taką istotę, może czuć się jak człowiek od urodzenia ślepy, któremu pewnego dnia przywracają operacją wzrok. Zamiast znanego nam, uporządkowanego, przestrzennego świata, obdarzonego wymiarami, wypełnionego rozmaicie zabarwionymi i ukształtowanymi przedmiotami, człowiek ten widzi tylko chaos poruszających się plam ciemniejszych i jaśniejszych i długo musi się uczyć, zanim przyporządkuje ten nowy świat starym doświadczeniom innych zmysłów. Być może, zanim nauczymy się naprawdę widzieć, to jest jednym rzutem oka ogarniać i pojmować budowę tych istot, będziemy pierwej musieli poznać dzieje ewolucji życia na ich planecie, warunki środowiska, jakie je kształtowało, mnogość gatunków, która je poprzedziła, i wtedy dopiero to, co w pierwszym widzeniu wyda się chaosem, okaże się ładem i koniecznością, wynikłą z praw naturalnego rozwoju.