Выбрать главу

Entreul, zamykając dyskusję, nie uznał się oczywiście za zwyciężonego. Wygłosił długi wykład, w którym opisywał anatomię i fizjologię mieszkańców systemu Centaura, jakby ich znał od lat. Są według niego zbudowani z tkanek wysoko zmetalizowanych dla ochrony wnętrza organizmów przed przenikliwym promieniowaniem słońc, w przeszłości jaśniejszych od naszego. Trehub nie zabrał już głosu, tylko po zakończeniu posiedzenia odezwał się niby to do siebie:

— Z maszynami rozmawia się jednak przyjemniej; nie starają się upiększyć swoich błędów!

Entreul, który cieszył się bystrym słuchem, palnął rękami w katedrę aż huknęło i zawołał przez całą salę:

— Fakty zadecydują, kolego Trehub! Fakty zadecydują! Astronom skłonił się dworsko przeciwnikowi.

Upływał już siódmy rok podróży i zbliżała się chwila, w której wszystkie nasze oczekiwania, plany i nadzieje zetrzeć się miały z rzeczywistością.

Proxima świeciła coraz żywszą purpurą. Przez podręczne teleskopy widać było planety tego Czerwonego Karła — glob dalszy, przekraczający wielkością Jupitera, i bliższy, rozmiarami porównywalny z Marsem. Dwa inne składniki gwiazdowe układu, słońca A i B Centaura, posiadały wielkie rodziny planetarne. Oba jaśniały na naszym niebie jako gwiazdy oślepiającej białości, oddalone od siebie o kilka minut łuku. Nową, daleko słabszą parę stanowiły Syriusz i Betelgeuza, tworząc błękitno—czerwoną, pozorną gwiazdę podwójną.

Czerwony Karzeł rósł tymczasem tak powoli, że z dnia na dzień ani nawet z tygodnia na tydzień nie można było dostrzec różnicy, a jednak mrok galerii gwiazdowych nieuchwytnie rzedł, jego czerń słabła, rozprowadzona najsłabszą szarością.

Jakiegoś ranka ludzie zaczęli sobie coś wskazywać w tej najciemniejszą purpurą wypełnionej przestrzeni: przedmioty i ciała nasze zaczęły rzucać na pokład cienie.

Gdy odległość dzieląca nas od Karła zmalała do sześciu miliardów kilometrów, rozległ się dawno nie słyszany dźwięk sygnałów ostrzegawczych i odtąd powtarzał się każdego wieczoru: Gea zmniejszała szybkość. Zdumiewające było szukanie we wspomnieniu przytłaczających uczuć, jakie budził kiedyś ten sygnał, który teraz brzmiał jak fanfary zwycięstwa. Po szesnastu tygodniach hamowania okręt nasz zwolnił bieg do 4 000 kilometrów na sekundę i zbliżał się już do pierwszej planety Czerwonego Karła. Jego ekliptyka tworzyła kąt czterdziestu stopni z kierunkiem ruchu Gei. Astrogatorzy umyślnie nie wprowadzali statku w płaszczyznę obrotu planet, gdyż należało się spodziewać, że wypełnia ją, podobnie jak pobliże naszego słońca, pył meteorytowy, utrudniający manewrowanie. Pierwszy glob minęliśmy w odległości czterystu kilometrów, astrofizycy i planetologowie pełnili nieustające, dobowe dyżury przy swych instrumentach obserwacyjnych. Nie zbliżyliśmy się do planety, gdyż był to skalny, zlodowaciały glob, okryty grubą powłoką zamarzłych gazów.

W dziewiętnastym dniu po minięciu jego orbity Gea szybowała w nieznacznej, bo zaledwie czterysta tysięcy kilometrów wynoszącej odległości od ekliptyki; pyłu kosmicznego wciąż jeszcze nie napotkaliśmy. Późnym wieczorem, gdy układałem się na spoczynek, odezwały się głośniki, oznajmiające, że za chwilę obserwatorium poda nadzwyczajny komunikat. Po minucie wyczekiwania rozległ się głos Trehuba, który powiedział, że przed kwadransem Gea przecięła strefę gazu o niezwykłym składzie chemicznym i teraz manewruje, by odnaleźć jej ślad.

Pośpiesznie ubrałem się i pojechałem na pokład gwiazdowy; choć minęła północ, roił się od ludzi. Daleko w dole, poniżej lewej burty, w mrokach, płonął Czerwony Karzeł w pozornie nieruchomym otoku języków płomienistych. Blask, jaki wysyłał, stanowił zaledwie 1/20 000 słonecznego, lecz próżnia była jak gdyby nasycona krwawo zabarwioną mgłą. Wyżej rozpościerała się wciąż jednaka ciemność. Wtem chóralny, krótki okrzyk wyrwał się ze wszystkich piersi.

Gea weszła w strefę gazu, który świecił od zderzeń z powłoką okrętu; w jednej chwili burty owionęła blado drgająca poświata; pałając, rozpryskiwała się w smugi i gasła daleko w tyle za rufą, i tak pędziliśmy w chmurze widmowych rozbłysków. Niebawem Gea znowu weszła w próżną przestrzeń i ponownie, zwalniając jeszcze bardziej biegu, tak że niemal przystanęła w przestrzeni, wzniosła dziób w górę (wszystkie te manewry, jak zwykle, wywoływały wrażenie kołowania i obrotów nieruchomej strefy gwiazdowej) i powtórnie natrafiła na strumień niewidzialnego gazu. Był on niezmiernie rozrzedzony i gdy statek wszedł weń powoli, nie wydawał świecenia, dopiero gdy szybkość nasza wzmogła się do 900 kilometrów na sekundę, zjonizowane atomy poczęły błyskać wskutek zderzeń z pancerzem i u ścian galerii znowu zatrzepotały blade języki świetlne.

Zjawił się wśród nas astrofizyk, który skończył właśnie dyżur. Opowiedział, że według analiz smuga gazu, w jakiej się poruszamy, jest molekularnym tlenem. Wywołało to powszechne zdumienie, albowiem w próżni nie spotyka się skupisk wolnego tlenu.

— Astrogatorzy przypuszczają — rzekł astrofizyk — że weszliśmy w ogon jakiejś niezmiernie osobliwej komety, i skłonni są poświęcić nieco czasu dla jej odkrycia, dlatego Gea wpłynęła w głąb gazowej strugi i pędzi jak gdyby ją rozpruwając.

Struga ta, jak wyjawiły po kilku godzinach obliczenia automatów, wykazywała zakrzywienia zgodne z przypuszczeniami, że stanowi ogon gazowy jakiegoś ciała kosmicznego, zbyt drobnego, abyśmy je mogli dostrzec. Następny dzień, noc i jeszcze jeden dzień upłynęły na pogoni za uciekającą przed nami, wciąż niewidzialną głową komety. Dopiero trzeciej nocy, znowu bardzo późną porą, odezwał się we wszystkich głośnikach Trehub, oznajmiając, że główny teletaktor wykrył głowę komety, odległą od nas o dziewiętnaście milionów kilometrów.

Rozpoczęły się procesje do obserwatorium, jednakowoż głowa komety, widoczna jako blady punkt w mrokach, przez długi czas nie zwiększała swej pozornej średnicy. Już wieczorem można było zmierzyć jej wielkość: nie przekraczała kilometra. Astrogatorzy uznali, że zbyt wiele czasu poświęcamy zagadce komety; problem to niewątpliwie doniosły dla astrofizyków, lecz koliduje z głównym celem podróży i obecnie winniśmy powrócić na porzucony kurs. Jednakże astrofizycy wybłagali jeszcze jedną noc pogoni za kometą; z uwagi na małe „zaludnienie” próżni w tym obszarze zwiększyliśmy szybkość do 950 kilometrów na sekundę i okręt, owiany coraz gwałtowniejszym pałaniem tlenu, leciał w ślad za głową komety. O piątej rano przez głośniki przemówił Trehub i od pierwszych jego słów wszystkie serca uderzyły gwałtownie, gdyż głos tego tak zawsze opanowanego człowieka drżał.

— Tu mówi Centralne Obserwatorium Gei. Rzekoma głowa komety nie jest ciałem kosmicznym, lecz sztucznym tworem, podobnym do naszego statku gwiazdowego.

Trudno opisać podniecenie, jakie zapanowało na pokładach. Okręt mknął dalej w prostej linii za uciekającą w mrokach bladą plamką; w obu obserwatoriach powstał taki natłok, że astrofizycy byli wreszcie zmuszeni wyprosić część ciekawych, gdyż utrudniali im pracę. Wówczas wszyscy, uzbroiwszy się w przyrządy obserwacyjne, jakie tylko były dostępne, skupili się na przedzie lewoburtowej galerii, skąd już gołym okiem dawał się dostrzec mgławy punkt, poruszający się ospale po nieruchomym gwiazdowym tle.