Выбрать главу

FOR ARMY JETS ONLY

Ameta zrobił pętlę i wprowadził rakietę w obieg sztucznego księżyca. Znaleźliśmy się w płaszczyźnie jego okręgu i mknęliśmy po zacieśniającej się spirali. Srebrny pierścień satelity powiększał się, aż wypełnił sobą całe okno, wypierając czarne, ugwieżdżone niebo, na przemian zalany mrokiem i pałający w blasku Czerwonego Karła. W miarę jak Ameta naciskał hamownicę, te zmiany światła i ciemności stawały się coraz wolniejsze.

Wytracaliśmy szybkość. Kilkadziesiąt metrów za oknem uciekała gwałtownie w tył metalowa burta satelity. Ciemniały na niej jakieś znaki nieczytelne, gdyż różnica chy—żości zmieniała je w trzepocące smugi. Jeszcze jeden wytrysk płomieni z dziobu i sunąca nam naprzeciw wypukła, srebrna ściana zmniejszyła pęd tak dalece, że smużące pasma rozpadły się w litery. Odczytałem:

A. I. S. O. 6

Ameta po raz ostatni włączył deceleratory. Poprzez bijący z dzioba blady płomień widać było przebiegające litery:

U–N–I–T–E–D S–T–A–T–E–S

W oknie mignęło wysięgowe ramię kratowe i ukazały się dalsze słowa:

I–N–T–E–R–S–T–E–L–L–A–R F–O–R–C–E

Przepłynęła pusta część burty, tak powoli i blisko, że wyraźnie znaczyły się podłużne zgrubienia w miejscach spojeń. ‘Potem przesunęła się wielka pięcioramienna gwiazda i znowu litery:

A. I. S. O. 6 UNITED

Napis powtarzał się. Zrobiliśmy pełne okrążenie.

— Co znaczą te słowa? — spytałem Ametę.

— Nie wiem — odpowiedział nie odwracając głowy. Pocisk drgnął. Zatrzymaliśmy się tuż obok pierwszejrakiety. To, co wyglądało jak plama, było wielkim otworem przebitym w powłoce pierścienia. Towarzyszy nie widziałem, musieli wejść już do wnętrza satelity. Ameta otworzył tylną lukę, zawezwał mechanoautomaty, odpiął pasy i wyszedł na zewnątrz.

Towarzysze przymocowali do powierzchni pierścienia linę, rozpiętą na prowizorycznych zaczepach. Chwyciliśmy się jej mocno, gdyż sztuczny księżyc wirował i powstająca siła odśrodkowa mogła nas łatwo wyrzucić w pustą przestrzeń. Staliśmy na wielkim, srebrnym kolisku. Toczyło się leniwie wraz z nami; wrażenie było takie, że satelita spoczywa nieruchomo pod majestatycznie kołującą, czarną sferą gwiazd. Daleko w górze płomienistą kulą krążył Czerwony Karzeł. Pomost centralnego lądowiska, wzniesiony nad poziom pierścienia, rzucał w jego świetle długi cień, który to pochłaniał nas, to opuszczał. Chciałem jeszcze poszukać wzrokiem Gei — winna się była znajdować gdzieś na tle gwiazdowej chmury Strzelca — ale Ameta pogrążył się już w otworze. Ruszyłem za nim.

Znaleźliśmy się w korytarzu biegnącym wewnątrz pierściennej rury. Wielki otwór stworzył niewątpliwie jakiś meteor, który przebił ją na wylot. W pobliżu przestrzelmy ściany korytarza były silnie zwichrowane. Rozprute blachy poszycia ukazywały skręcone żebrowanie, a podłoga, zgnieciona w harmonię, utworzyła wysokie fałdy, przez które trzeba było przestępować. Rozmiary deformacji świadczyły o lichocie budulca.

Doszliśmy do pierwszych drzwi w pionowej, płaskiej grodzi. Powierzchnię ich paciorkowały biegnące gęsto na krzyż uwypuklenia; inżynierowie powiedzieli mi potem, że były to tak zwane nity, którymi ongiś spajano ze sobą arkusze blachy.

Drzwi były wpółotwarte; cztery powierzchowne rysy na ich płycie świadczyły o tym, że tędy właśnie przeniknęły do wnętrza statku wysłane poprzednio z Gei automaty. Wąskim przejściem dostaliśmy się do rodzaju kwadratowego przedsionka; w ścianie stały otworem drugie drzwi. Ameta wszedł tam pierwszy. Spoza jego barków dostrzegłem towarzyszy.

Stali pośrodku długiego, dość obszernego pomieszczenia; wszyscy zapalili naramienne lampy skafandrów i dzięki temu było tu dość jasno. W ścianach widniały szafki, niektóre pootwierane; z głębi błyskało szkło. Na dwu szeregach stołów wznosiły się sterty porcelanowych i szklanych kolb, alembików i czarek; pod stołami walały się w stosach ceramicznych skorup bańki kroplowatego kształtu. W jednym kącie stał jak gdyby oszklony wyciąg dymowy, w drugim ział kwadratowy otwór. Któryś z towarzyszy rzucił w głąb strumień światła: odbiło się w brzuchach ogromnych butli, wypełnionych brunatną, zakrzepłą mazią. Zauważyłem ze zdziwieniem, że strop, ściany i podłogę tego pomieszczenia pokrywa ołowiany pancerz. Na odprysku szkła, wystającym ze stosu odłamków, widniały jakieś litery. Chciałem wziąć go do ręki, gdy Grotrian odezwał się podniesionym głosem:

— Nie ruszaj niczego; chodźcie prosto, tędy — wskazał nam przejście między stołami.

— Co to jest? — spytałem. Uteneut manipulował przy mechanoautomacie.

— To są kultury bakteryjne — odparł Grotrian. — Mogły przetrwać w niskiej temperaturze.

— Ależ promieniowanie kosmiczne dawno musiało je zabić… — zacząłem i urwałem, gdyż naraz stało się dla mnie jasne przeznaczenie ołowianej osłony.

Grotrian puścił snop światła na sine oblicowanie ścian.

— Ten pancerz chronił bakterie, ale zaraz wszystko wysterylizujemy — powiedział. Mechanoautomat podniósł głowicę promieniującą; wyrzucał strumień promieni nadfiołkowych, zabójczych dla drobnoustrojów. Astrogator polecił napromieniować także nasze skafandry, po czym ruszyliśmy dalej.

Tak rozpoczął się pochód w głąb sztucznego satelity. Mroczny, wciąż pod górę wiodący korytarz zalegało bezwzględne, wszystko chłonące milczenie próżni, w którym nasze stąpanie ginęło bez echa. Z podłogi przy każdym kroku wstawał chwiejnymi kłębami nieważki pył i owiewał nas, leniwie falując, aż po barki, to srebrnie iskrzący się w smugach naramiennych reflektorów, to krwisty w świetle Czerwonego Karła, które padało z góry przez okrągłe iluminatory sufitowe; szkliste przyłbice idących przede mną zapalały się w nim rubinowo. Z na pół przejrzystych kłębów kurzu czy mgły wynurzały się ściany i przedmioty, wszystkie pokryte siwym nalotem, stłoczone ciasno, bliskie na wyciągnięcie ręki; mogło się zdawać, że wnętrze tego pierściennego kręgu zabudowały jakieś karły, tak cisnęły się przegrody i aparaty, tak nisko trzeba było schylać głowy w drzwiach. Przeszliśmy przez rodzaj magazynu zawalonego stalowymi butlami; dalej znowu ciągnął się korytarz z grzęznącymi w obłokach kurzu kręgami czerwonego światła. Kończył się drzwiami większymi od innych. Pierwszy z idących starł rękawicą biały szron z umieszczonej nad nimi tablicy; był tam napis:

WELCOME, BOYS, IN THE AMERICAN UNIYERSE!

Grotrian pchnął skrzydło drzwi i zamarł na progu, zagradzając nam drogę. Zajrzałem do wnętrza przez jego ramię. Dwa snopy światła naszych lamp oświetliły wysoki pokój, z obu stron zastawiony rusztowaniami, które wziąłem za klatki, a w samej rzeczy były piętrowymi legowiskami. Tuż u stóp Grotriana, obutych w srebrny metal, leżało coś skurczonego, jak na wpół opróżniony worek z zielonkawego brezentu. Worek ten z jednej strony rozdwajał się., a część zbliżona do astrogatora kończyła się kulistym zgrubieniem. Drgnąłem.

To był człowiek.

Leżał na wznak, z podkurczonymi nogami, przygniatając ręce torsem. Twarz okrywał mu skórzany hełm. Był martwy od wieków. Należało się spodziewać takiego odkrycia. Czy to on tak przeraził Grotriana? Astrogator spoglądał nie na leżącego, lecz na przeciwległą ścianę. Patrzała stamtąd naga kobieta. Siedząc na grzbiecie dużego żółwia, z nogą założoną na nogę, trzymanym kwiatem dotykała obnażonej piersi i uśmiechała się. Na stopach miała dziwne trzewiczki z obcasem w kształcie ostrego dzioba. Paznokcie palców były zakrwawione. Czerwone były też usta, rozszerzone w uśmiechu, ukazujące bardzo białe zęby. W uśmiechu tym było coś nieporównanie ohydnego.