Выбрать главу

Odwróciłem głowę. Tuż za mną stał Ter Haar. Jego twarz za szkłem przyłbicy była surowa i blada.

— Co to znaczy? — spytałem zniżając mimowiednie głos. Nikt nie odpowiedział.

Grotrian przekroczył trupa i wszedł do środka. Ruszyliśmy za nim wąskim przejściem między klatkowatymi łóżkami. Astrogator usiłował bezskutecznie otworzyć następne drzwi. Wezwał mechanoautomat, który krótkim wymachem uderzył w ich środek. Drzwi rozpąkły się. Od wstrząsu przypięty do ściany wizerunek obnażonej zwinął się i spadł, jak padają w próżni najlżejsze przedmioty: niczym kamień. Tumany kurzu, płynące między mną a okrytymi pancerzem plecami idącego przodem, gęstniały, w miarę jak zapuszczaliśmy się w głąb pomieszczeń bezokiennych. Światło naszych lamp podrygiwało miarowo w marszu; w jego zasięgu ukazywali się martwi, a sponad ich ciał, płaskich, brunatnych jak zeschłe ćmy, patrzały nagie kobiety. Pulsy uderzały w skroniach jak chód widmowego zegara i gardło się zaciskało.

Śniło mi się raz, że po długiej wędrówce w ciemnej, pustej okolicy napotkałem człowieka, który podszedł do mnie i serdecznie podał mi rękę. Patrząc z bliska w jego uśmiechniętą, dobrą twarz, dokonałem nagle poczwarnego odkrycia: to nie był człowiek. Wewnątrz kunsztownie naciągniętej skóry kryła się jakaś istota poruszająca ją od środka; rozciągając usta w życzliwy uśmiech, obserwowała mnie przez szparki powiek zimnym, tępym, a jednocześnie triumfującym wzrokiem. I oto teraz, gdy szedłem przez obłoki kurzu, który był zamarzłym w próżni powietrzem, znalazłem się w orbicie podobnego koszmaru. Większość przedmiotów, wydobywanych z mroku światłem lamp, była mi nie znana. W ich bezładnym pomieszaniu, w gmatwaninie mebli, urządzeń, owinięte poskręcanymi kocami i płachtami leżały, klęczały, siedziały mumie, po dwie, po trzy, splecione kurczowo rękami, z przyciśniętymi do podłogi lub w tył odrzuconymi twarzami, o oczach zmienionych w grudki mętnego lodu, z kościanym pobłyskiem zębów, wszystkie przyprószone śnieżnym kurzem, pozbawione resztki człowieczego wyrazu — a jednak to były ludzkie szczątki; takie katastrofy zdarzały się przed wiekami, to można było zrozumieć.

Ale wizerunki na ścianach? Te nagie kobiety o białych, cienkich palcach, zakończonych skrwawionymi paznokciami w kształcie spiczastych kropel, zezujące ku nam zawzięcie z kątów zmrużonych powiek, znieruchomiałe w pozach lżących wszystko, co jest bezbronną tajemnicą i milczeniem nagości — czy to też byli ludzie?

W głuchym milczeniu przechodziliśmy z jednej kajuty do drugiej, minęliśmy pomieszczenia kuchenne, gdzie na białych kaflach walały się stosy pustych blaszanek i suchych kości, a z lśniących kurków zwisały lodowe sople. Następna sekcja korytarza — i tu pełzały po podłodze kręgi czerwonego światła z iluminatorów. Jeszcze jedne drzwi. Prze—stępując próg ujrzałem, że z przeciwnej strony wchodzi osiem wysokich, srebrnych postaci; to były nasze własne odbicia w całościennym lustrze. W pokoju panował chaos. Między rozrzuconymi trójnożnymi stołkami, obitymi czerwoną skórą, na zmarzłych kryształach kolorowych napojów i skorupach flaszek spoczywały mumie. Najbliższa wspierała głowę o beczułkę, z której wyciekł płyn zmieniony w zielonkawy lód. Jedną ręką zasłaniała twarz, w drugiej zaciskała krótką, sino oksydowaną rurę metalową. W lustrzanej tafli czerniały liczne otworki, otoczone promienistymi liniami pęknięć. W suficie ziała otwarta klapa. Wiodła ku niej drabinka. Z jej najniższego stopnia zwisały dwa ciała, złożone niemal w pół. Spojrzałem za siebie. Ścianę pokrywało wielkie malowidło. Na błękitnym tle pośród pienistych, białych obłoków unosiły się różowe ciała kobiet.

— Co to jest? — spytałem nie poznając własnego głosu.

— To Atlantydzi — odparł Ter Haar i, jakby te słowa wszystko tłumaczyły, minął mnie, usunął ciała zwisające z drabinki i jął się wspinać w górę. Mumie legły na boku. Miały głowy owinięte pasami z podartych koców.

Czyjaś litościwa ręka okryła je płachtą sztywnego płótna. Wspięliśmy się na górę i pogrążyli w półmroku ciasnego szybu, który prowadził do centralnej kamery. Trzeba się tu było posuwać z pomocą cienkich linek metalowych, przytwierdzonych do ścian. Siła odśrodkowa, stwarzająca na obwodzie sztuczną grawitację, słabła coraz bardziej. Korytarz zamykały bardzo masywne drzwi pancerne; po usunięciu chrupkiej warstewki szronu ukazał się czerwony napis:

ATOMIC POWER SECTION RADIATION DANGER

Tnące narzędzia musiałyby tu długo pracować, więc Grotrian wezwał automat wyposażony w palnik promienisty. Błękitne ostrze wgryzło się w broniącą dostępu płytę. Stal zarumieniła się, w pustce zakrążyły płatki zwęglonego lakieru, linia cięcia delikatnie wyginała się, nareszcie pancerz został przecięty na całej długości; oba automaty najpierw naparły, potem pociągnęły ku sobie. Wielki blok stali przechylił się wolno i został wyłamany.

Grotrian pierwszy wszedł do środka. Było tu ciemno; promienie reflektorów błądziły po jakichś zaułkach i niszach; orientację utrudniał brak ciążenia; przyssawki magnetyczne umożliwiały chodzenie, lecz nie mogły całkowicie zastąpić grawitacji. W pustej przestrzeni unosiły się i przepływały leniwie między nami jakieś wielkie banie, podobne do pękatych ryb; raz po raz któraś odrzucała polerowaną powierzchnią błysk padającego na nią światła. Dopiero gdy mechanoautomaty pościągały owe unoszące się bryły, umocowały je prowizorycznie i zapaliły duży jupiter, ujrzałem się we wnętrzu kopulasto sklepionej komory. Ze stropu zwisała łapa dźwigu, obejmująca może czterometrowej długości rakietę o niezgrabnych stabilizatorach. Gdy reflektor w głowicy automatu zatoczył krąg, zauważyłem, że w ciemnych niszach stoją gruszowate banie; było ich ponad trzydzieści. Z każdej niszy wychodziły wąskie szyny, kończące się pod dźwigiem u obrotowej tarczy. Grotrian powiedział do Ter Haara:

— Bomby, prawda?

— Tak — odparł historyk. — Uranowe.

Grotrian wezwał mechanoautomat i kazał mu prześwietlić jedną gruszowatą banię promieniami Roentgena. Przeszliśmy na drugą stronę, żeby zobaczyć wynik prześwietlenia na przystawionym ekranie fluoryzującym. Zauważyłem, ze pod dźwignią podłoga jest zaklęśnięta; rozwierał się tu płytki lej z nie domkniętą klapą. Pochyliłem się i zajrzałem w ziejącą szczelinę; w bezdennej czerni tlały tam gwiazdy.

Mechanoautomat dał prąd. Na rozjarzonym zielonkawo ekranie ukazał się cień wewnętrznej konstrukcji bani. Nie domyślając się jej przeznaczenia, widziałem, że w środku schodzą się koncentrycznie rury w ilości czternastu czy szesnastu (cienie mogły na siebie zachodzić). Nasady rur były u góry złączone kablami, które zbiegały się w jednym miejscu. Uteneut odnalazł je na zewnętrznej powierzchni bani; był tam mały kołpaczek podnoszący się na sprężynie, wewnątrz kontaktowa dźwigienka, nic więcej.

Grotrian zakazał nam poruszania czegokolwiek. Wyszliśmy przez otwór, który wycięły w pancerzu automaty, i wróciliśmy do dużego pomieszczenia ze zwierciadłem, w obrzeżu satelity. Stąd droga wiodła dalej korytarzem do małej kajuty. Pod sufitem krzyżowały się pęki kabli w pokrowcach pogrubionych szadzią. Na ścianach widniały marmurowe tablice rozdzielcze z szeregami kontaktów; był to rodzaj bardzo starej próżniowej machiny liczącej. Pod tablicami stały trójnogie krzesła, na nich — czterech skurczonych ludzi ze słuchawkami na uszach; na słuchawkach — hełmy. Twarze okryte skórzanymi maskami. Czwarty zwisał z siedzenia, hełm spadł mu z głowy i osrebrzone kryształkami powietrza włosy dotykały podłogi. Oczy zmieniły się, jak u wszystkich, w grudki mętnego lodu.