Выбрать главу

Widząc, że nie pojmujemy doniosłości jego słów, Grotrian dodał ciszej:

— Uwagę moją zwróciło to, że na ekranie, przystawionym do bomby, ukazał się bardzo blady cień jej konstrukcji jeszcze przedtem, nim automat włączył rurę rentgenowską. Tego słabego cienia nie mogło rzucić własne promieniowanie umieszczonego w bombie uranu 235, gdyż nie wydziela on promieni dostatecznie twardych, by przenikały stalowy pancerz, nasunęła mi się więc myśl, że bomba została przedtem opylona jakimś pierwiastkiem wydzielającym promienie gamma. Dlatego zebrałem rękawicą nieco pyłu z jej powierzchni. Analiza wykazała ślady astronu:.. Otóż nie ulega wątpliwości, że sztuczny księżyc powstał w XX wieku, a w tym czasie ludzie nie znali jeszcze astronu i nie umieli go syntetyzować. Tak więc Atlantydzi nie mogli go mieć na pokładzie swego statku. Zresztą gdyby nawet było inaczej, to astron, którego życie mierzy się dziesiątkami lat, rozpadłby się w ciągu tysiąclecia, przez jakie krążył satelita, i nie dałoby się go wykryć. Astron nie występuje również w próżni gwiazdowej: pył jego musiał osiąść na powłoce bomby niezbyt dawno — nie dawniej w każdym razie niż przed sześćdziesięciu laty, a więc…

Wpatrywaliśmy się z zapartym tchem w astrogatora, który potarł ręką czoło i ciągnął jeszcze ostrożniej:

— Otwiera się tu pole domysłów na razie niesprawdzalnych i trudnych do uściślenia, ale najprostsze rozumowanie przebiega tak: Na pytanie, w jakim celu opylono powierzchnię bomby astronem, znamy tylko jedną odpowiedź: astron, wysyłający twarde promienie gamma, może z powodzeniem zastąpić promienie Roentgena. Na drugie pytanie, skąd pył astronu mógł się wziąć na księżycu Atlantydów, nasuwa się jako odpowiedź przypuszczenie, że dostarczyły go tam istoty, które pragnęły poznać wewnętrzną konstrukcję bomb atomowych… Ponieważ żywi ludzie nigdy dotąd nie zawędrowali w te strony Galaktyki, istoty, które to uczyniły, nie były ludźmi…

— . Więc tam już ktoś był przed nami! — wyrzucił Ameta, nie mniej poruszony od nas wszystkich.

— Nie jest to pewne, ale dosyć prawdopodobne — odrzekł Grotrian. — Żeby inaczej wyjaśnić fakty, które wam wymieniłem, trzeba by się uciekać do bardzo, ale to bardzo niezwykłych zbiegów okoliczności.

— Ale przecież podłogi i ściany satelity pokrywał szron, w którym odciskało się każde nasze stąpnięcie — rzekłem — jakże więc owe istoty mogły nie pozostawić po sobie najmniejszych śladów? Poza tym, o ile można było sądzić, nic nie było tam poruszone, a czy nie jest oczywiste, że takie istoty zapragnęłyby dokładnie zbadać mumie oraz konstrukcję statku?

— Myślałem o tym — odparł Grotrłan — otóż istoty te, jeśli dokonywały badań, a ślady astronu zdają się wskazywać, że uczyniły to, nie musiały pozostawić śladów…

Błysnął mi przez mgnienie obraz niesamowitych stworów, nie podlegających sile grawitacji, które nie dotykając podłogi ani ścian unosiły się kiedyś tymi samymi zaułkami Księżyca, które myśmy niedawno przemierzyli, i poczułem dreszcz, lecz astrogator wyjaśniał dalej:

— Co się tyczy niepokalanej powierzchni szronu, to trzeba sobie uzmysłowić, że satelita krążył wokół Prosimy po bardzo wyciągniętej orbicie, zataczając elipsę podobną do toru komety. Gdy zbliżał się w swej drodze do Karła — a dochodził do niego w perihelium na czterdzieści milionów kilometrów, jak wykazuje obliczenie elementów jego ruchu — zaczynał się rozgrzewać, a wtedy skroplony w zbiornikach tlen parował i ulatniał się przez nieszczelności zaworów. W taki sposób właśnie powstał ów osobliwy, niby kometowy ogon gazu. dzięki któremu w ogóle odkryliśmy jego istnienie. Gdy zaś, oddalając się od Karła, odchodził w ciemności, wydzielający się gaz zamarzał i osiadał na wszystkich powierzchniach szronem. Tak więc ewentualne ślady odwiedzin mogły zostać zatarte nowymi nawarstwieniami szronu w późniejszych obrotach wokół Proximy. Wzięliśmy próbkę tego szronu i badanie wykazało, że istotnie tajał on za każdym przybliżeniem do słońca i ponownie wymrożony zjawiał się w afelium. Powtarzało się to w odstępach równych jednemu okrążeniu, którego czas wynosi około dwunastu lat ziemskich. Poza tym istoty mogły przeniknąć do kamery atomowej bezpośrednio przez uchyloną klapę wyrzutni bomb; wydaje się to nawet prawdopodobne, gdyż pancerne drzwi wewnętrzne były nienaruszone. Nie można powiedzieć na pewno, czy klapę wyrzutni rozsunęły ludzkie ręce, czy nie…

— Skąd w takim razie mogłyby one wiedzieć, dokąd zmierzać i dlaczego miałyby, nie wchodząc do statku, trafić od razu do komory atomowej? — spytałem.

— Być może prześwietliły pierwej cały statek z zewnątrz — odparł Grotrian. — Wolę co prawda nie zapuszczać się w dalsze przypuszczenia, gdyż staną się coraz bardziej zwiewne i coraz mniej faktów będzie na ich poparcie. Dosyć prawdopodobne wydaje się, że na tym statku były przed nami jakieś istoty żywe, i to wysoko rozwinięte, posługujące się techniką promienistą, jak o tym świadczą ślady astronu…

— A skąd mogłyby te istoty pochodzić? — odezwał się Ter Haar. — Czy masz jakąś hipotezę w tej materii?

— Nic nie wiem. Oczywiście najprawdopodobniejsze wydaje się, że pochodziły z pobliża gwiazdowego, a więc z planet Proximy — ale te są, zdaje się, niezamieszkałe — albo z układów Centaura… jednakże nic pewnego na ten temat powiedzieć nie można.

— Astrogatorzy wiedzą o wszystkim? — spytałem.

— Oczywiście.

— Może jednak niepotrzebnieśmy się pośpieszyli ze zniszczeniem tego księżyca… — zauważył Ter Haar. — Można by przeprowadzić dokładniejsze badania…

— Wątpię, czy wiele by przyniosły, no, ale mniejsza z tym, gdyż nie ma celu mówić o rzeczach nieodwracalnych. To wszystko, co chciałem wam powiedzieć. Towarzyszom zakomunikujemy to nieco później, kiedy przystąpimy do badania planet; teraz, jak wam wiadomo, będziemy podchodzić do Czerwonego Karła na możliwie małą odległość, a to jest połączone z pewnym, chociaż niewielkim ryzykiem.

Istotnie, Gea rozpędzała się, lecąc w stronę Proximy, jednakże nie po linii prostej, lecz odpowiednio obliczoną kosmodromą.

Czerwony Karzeł od dawna już intryguje astronomów. Ta słaba gwiazda, znacznie mniejsza od Słońca, o temperaturze zaledwie 3000 stopni, co pewien czas rozbłyskuje potężnie, wielokrotnie zwiększając swój blask. Astrofizycy uważają to zjawisko za przejaw chwiejności wewnętrznych przemian atomowych. Profesor Trehub wyraził się raz, że być może te świetliste rozbłyski są wynikiem „eksperymentalnych prac istot mieszkających na pobliskiej planecie; widać niezadowolone z niskiej temperatury swego słońca, usiłują podwyższyć ją i w tym celu pogrzebaczem poszturchują grzejące je ognisko”. Był to oczywiście żart.

Przez jedenaście dni lotu szkarłatna tarcza stawała się coraz większa. Już w ósmym dniu osiągnęła pozorne rozmiary słońca widzianego z Ziemi, w dziesiątym zaś trzeba było włączyć wewnątrz statku chłodnie helowe, gdyż okręt poczynał się nagrzewać.

Coraz więcej ludzi zjawiało się na galeriach gwiazdowych, by przez ciemne szkła patrzeć w czerwone słońce. Na razie nie dostrzegliśmy żadnego rozbłysku. Galerie gwiazdowe leżały w jednostajnym, purpurowym blasku, potężniejącym z dnia na dzień.

Mnie samego lot ten mało interesował, tak wiele dały mi do myślenia słowa Grotriana; długo i bezskutecznie je rozważałem, nareszcie któregoś wieczoru zebrałem się na odwagę i poszedłem do Trehuba. Chciałem poznać jego osobiste przypuszczenia. Astrofizyk wysłuchał mnie cierpliwie (rozmowa toczyła się w małym obserwatorium, gdzie przesiadywał nieraz i do północy), aż rzekł: