Выбрать главу

Przez całą noc analizowano fotoplany przywiezione przez Ametę. Gea szybowała na wysokości około 200 kilometrów, więc daleko poza zasięgiem rzadkiej atmosfery. Gdy nad ranem wyszedłem na galerię gwiazdową, stałem się świadkiem niezwykle pięknego zjawiska. Okręt nasz wynurzał się właśnie ze stożka cienia, rzucanego przez nocną półkulę. Jej gigantyczny półkrąg, zakrywający niebo gwiazdowe, jarzył się u szczytu krwistą smugą; potem spoza jednolicie zakrzywionej czerni wysunął się czerwony łeb Karła. Gdy jego styczne promienie wdarły się w głąb atmosfery, cała stanęła w bengalskim ogniu; gdzieniegdzie jakby fale krwi przetaczały się widmowymi korytarzami; tarcza aż po krańce widnokręgu naciągała szkarłatem przechodzącym w róż; zjawisko to trwało tak długo, aż karłowate słońce podniosło się wyżej, a zarazem biegnąca mu naprzeciw Gea znalazła się nad dzienną półkulą.

O dwunastej czasu lokalnego Gea zawisła nad wskazanym przez Ametę obszarem i wysłała zwiadowczą grupę tektoników i planetochemików. W dole, pociągnięte smugami rzadkiej mgły, rysowały się niewyraźnie kręte systemy górskie z największym, centralnym, o kształcie czterystukilometrowego koliska; przypominał rozległe kratery księżycowe. Od północo–wschodu ściana krateru ziała, jak gdyby potworny młot uderzył w nią przed wiekami, zdruzgotał i zmiażdżył skały, a rozmach straszliwego ciosu rozwłóczył szczątki daleko po pustyni, tworząc białawe, rozchodzące się promieniście na wszystkie strony smugi. Cała ta okolica, oglądana z wielkiej wysokości, wyglądała jak zgnieciona na powierzchni globu rozgwiazda.

Gdy opadające w dół rakiety znikły nam z oczu, sięgnęliśmy po szkła. W polu widzenia, wciąż przemiatanym rudawymi obłokami, ukazały się srebrzyste iskry, już dochodzące do gruntu; pierwszy statek pociągnął powierzchnię pustyni atomowym płomieniem, zostawiając za sobą smugę różowego żarzenia. Nadtopiony piasek zmienił się w szklistą skorupę, rodzaj naturalnego wybiegu, na którym lądowały następne pociski. Badacze mieli pobrać próbki skał i określić miejsca, gdzie minerały odznaczają się największą zawartością ciężkich pierwiastków. Wykonanie analiz w warunkach polowych zajęło trzy godziny, po czym, wezwane sygnałem radiowym, z lotnisk Gei wystartowały rakiety towarowe, wioząc mechaniczne koparki, rozdrabniacze i ładowarki. Grupa zwiadowcza mogła już wrócić na okręt, lecz podjęła dalsze badania. Po południu uczeni zwrócili się do astrogatorów z prośbą o przysłanie terenowych pojazdów gąsienicowych. Korzystając z okazji, przyłączyłem się do załogi pocisku, który wiózł żądane wehikuły i narzędzia.

Pocisk ten, dużo cięższy od osobowych rakiet badaczy, nie mógł lądować na skorupie sztucznego szkliwa. Prowadzący go Ul Wefa przyhamował gwałtownie nad piaszczystymi wydmami, ale nie wytracił dostatecznie szybkości i wbił się w nie z taką siłą, że przez kilkadziesiąt sekund ponad dziób wzbijały się grzywiaste fale piasku, wydając piekielny ryk w starciu z pancerzem. Ledwo ustał wrzask hamulców, zaległą ciszę wypełniło syczenie wichru. Za oknami przelatywały rude obłoki.

Znajdowaliśmy się w najniższym miejscu lekko zaklęsłej równiny, otoczonej ze wszech stron skalnym amfiteatrem. Rakiety badaczy stały jakiś kilometr dalej, a lotny piasek, wibrujący nieustannie, jak daleko okiem sięgnąć, otaczał je półksiężycowatymi zalewami i zasypywał już ich boki. Przywiezione gąsienicówki stoczyły się na dół po opuszczonej pochylni. Wraz z kilkoma towarzyszami wlazłem na zewnętrzną pokrywę pierwszej i już po chwili jechaliśmy w stronę głównego obozowiska.

Myślałem, że góry planety, chociaż obce, przypomną mi jeden z najmocniej wrytych w pamięć krajobrazów młodości: wystygłe, złagodzone odległością szczyty skał, wielkie milczenie dzielone tylko uderzeniami pulsu, rodzące poczucie nieskończoności — nie tej czarnej i nieogarnionej, która czyha za wątłymi powłokami atmosfer planetarnych, lecz jasnej, błękitnej, ziemskiej. Tymczasem z grzbietu machiny, szarpanej zrywami silnika i podskakującej na nierównościach, widziałem przestrzeń szarą, jakby spopielona, przechodząca w niebo kotarami mętnego falowania; w ciągnących za nami kłębach pyłu mętnie żarzył się Czerwony Karzeł. Pojazd, dygocąc i chrapiąc z wysiłku, wdarł się na szeroką smugę szkliwa, utworzoną przez rakiety, przewalił przez nią, rozpaczliwie mieląc gąsienicami, i po drugiej stronie zapadł gwałtownie w sypki, bardzo lotny, niemal biały piach, a właściwie rodzaj tufu wulkanicznego. Ze szczytów okolicznych wydm zrywały się wirujące bicze piasku i pędząc osypywały się z szelestem po szkle przyłbicy. Nareszcie gąsienicówka zatrzymała się opodal rakiety–bazy; zeskoczyliśmy zapadając się wyżej kolan. Sto metrów zaledwie trzeba było brnąć do rakiety, lecz oblałem się na tej drodze potem. Szedłem pod światło. Niski, tnący w nogi wiatr podnosił tumany pomarańczowego pyłu, który zabarwiał rzadkie powietrze jak ił, unoszony podwodnym prądem z dna, i wciskał się we wszystkie fałdy skafandrów. Rakieta stała na wzniesieniu utworzonym przez nagi złom skalny, otoczony jak wyspa ruchomymi piaskami. Wokół ciągnęła się pustynia. Ani śladu nie było gwiaździstych smug, tak wyraźnie dostrzegalnych z wysokości.

W dużej kabinie rakiety przebywało koło dziesięciu ludzi; debatowali nad stołem pokrytym mapami, fotoplanami i odłamkami minerałów. Dowiedziałem się, że zaintrygowani konfiguracją mas skalnych, badacze zamierzali dokonać próbnych sondowań gruntu. Niebawem ponownie przywdzialiśmy skafandry i skierowaliśmy się do oczekujących gąsienicówek.

Wspiąłem się na wieżyczkę, żeby ogarniać wzrokiem największą przestrzeń; ledwo to uczyniłem, pojazd drgnął, gwałtownie targnął i ruszył z miejsca, wyrzucając w tył i na boki całe gejzery piasku. Posuwał się wolno, grzęznąc chwilami do połowy burt, i to zapadanie się, a także nieustająca chwiejba i falowanie piasków potęgowały wrażenie morskiej podróży. Sylwety gór, majaczące przez pyłowe obłoki, wstawały coraz czarniejsze i bardziej wyniosłe. Gdy odległość zmalała dostatecznie, ujrzałem, że kierujemy się prosto ku wyrwie skalnego łańcucha.

Na zachodzie stały ściany przeorane żlebami z podchodzącymi w ich głąb językami piargów; ten obraz naturalnej erozji ustępował dalej miejsca nieopisanemu chaosowi. Rozszczepione zbocza otwierały się na kształt potwornych skib; z owych wyłomów wychylały się olbrzymie, bulwiaste kształty, jakby kamień wylał się tamtędy i zastygł wypukłymi, znieruchomiałymi czołami. Pionowe obrywy były obtopione i nabiegłe fioletowym świeceniem; ogrom łańcucha górskiego opadał tu aż do dna równiny trzema straszliwymi, martwymi skokami, by podnieść się do pierwotnej wysokości kilka kilometrów dalej, w rudej głębi horyzontu.

Pojazd coraz częściej skręcał i omijał na wpół zasypane złomy bazaltu; nareszcie stanął przed polem wczepionych w siebie kończystych głazów, którego nie mógł pokonać. W dalszej, pieszej już wędrówce, a raczej wspinaczce, czas jakiś towarzyszyłem uczonym, ale ich monotonna praca — sondowanie skał aparatami ultradźwiękowymi, prześwietlanie głazów, pobieranie próbek — postępowała tak wolno, że wróciłem do porzuconego na granicy rumowiska pojazdu. Siedząc w jego ciepłym wnętrzu rozmawiałem z Ul Wefą, aż odezwało się radio; to meteotechnicy z Gei ostrzegali nas przed zbliżającą się wraz ze zmierzchem burzą piaskową. Trzeba było wzywać badaczy, którzy rozsypali się daleko po całym terenie, a zgromadziwszy wszystkich, wróciliśmy do rakiety—bazy. Czerwone słońce zachodziło. Obłoki nad nami w ciągu kilkunastu sekund jak gdyby stężały, niebo stało się jednolicie rude, jak kopcący płomień widziany przez zabrudzone szkło. Czerwony Karzeł wisiał w rozziewie między czarnymi szczytami i chmurami krwawą, nie grzejącą tarczą. Otoczenie stawało w czerwonej, coraz mroczniejszej mgle; tony purpury przechodziły w krwisty fiolet; kołyszące się ciężko maszyny i ludzie na nich majaczyli jak podmorskie, niesamowite stwory. W chwili gdy szkarłatny krąg dotknął horyzontu, powstało w nim płytkie wgłębienie, jakby rozpalona kula nadtopiła skały, ale zaraz obsunęła się niżej i wytworzona złudzeniem optycznym szczerba znikła. Jeszcze przez chwilę czerwień walczyła z ciemnością, aż zgasła. Tylko nad miejscem, gdzie Karzeł skrył się za górami, grały jego protuberancje jak zwijające się leniwie karmazynowe węże, aż i to znikło. Zapadł mrok najczarniejszy, w którym nie widziało się nic, jakby się stało z zaciśniętymi powiekami. Widok zachodu zatrzymał nas przed klapą rakiety. Jeszcześmy się nie otrząsnęli z wrażenia, a już rozległo się w oddali narastające wycie; to szła noc, z nią burza piaskowa.