Выбрать главу

Do późna przysłuchiwałem się dyskusji uczonych; zgodzili się, że wielki meteor, poruszający się po trajektorii niemal równoległej do powierzchni planety, przebił bramę \y zamykającym mu lot łańcuchu górskim. Znużony, skulony w kącie wielkiej kabiny, sam nie wiem, kiedy zamknąłem oczy.

W ciągu nocy raz czy dwa na pół się obudziłem, dostrzegałem badaczy pochylonych nad mapami i zasypiałem na nowo; zdaje się, że nie zmrużyli oka do świtu. Rano temperatura atmosfery wynosiła na zewnątrz minus 87 stopni, a wszystkie rakiety były całkowicie zasypane piaskiem i odkopały je dopiero wezwane przez radio automaty. Towarówki wciąż przewoziły rozdrobniony bazalt na Geę, a badacze wyruszyli znowu w teren, na miejsce kosmicznego kataklizmu.

Pozostałem sam w rakiecie i przez szklaną szybę obserwowałem, jak w drugiej, mniejszej kabinie dwaj koordynatorzy kierowali pracami badaczy. Na wielkich ekranach, przedstawiających mapę całej okolicy, jarzyły się dziesiątki światełek oznaczających ludzi; te jasne punkty pełzały powoli, zatrzymywały się, cofały, co sprawiało wrażenie jakiejś dziecinnej zabawy, a w istocie ci, których nadajniki rządziły ruchami światełek, wspinali się na niedostępne skały i opuszczali w głębokie zapadliska. W pewnej chwili zauważyłem, jak wszystkie światełka drgnęły i poczęły ciągnąć w jednym kierunku; utworzyły niebawem drgający pierścień, a potem skupiły się i poruszały gorączkowo jak rój świetlików. Obaj koordynatorzy ożywili się; trzeci przebywający w kabinie człowiek, planetolog Borel, co chwila spoglądał to w jeden, to w drugi ekran, mówił coś do tamtych, potem przystąpił do aparatu bezpośredniej łączności z Geą i rozpoczął długą rozmowę. Nagle koordynatorzy wstali i pochylili się nad ekranami. Takie podniecenie malowało się na ich twarzach, że chciałem już wejść do kabiny; wtem na bocznym pulpicie zapłonęły trzy światła: dwa zielone i jedno białe, oznaczające, że przybywa pocisk osobowy z Gei (towarowe, krążące bez przerwy, były wyłączone z sieci sygnalizacyjnej). Jakoż po dziesięciu minutach zjawił się astrogator Ter Akonian. Nie mogąc pohamować ciekawości, z nim razem wszedłem do kabiny.

— Zaraz tu będą — powiedział Borel do Ter Akoniana — dowiesz się wszystkiego z pierwszej ręki.

Czekaliśmy w milczeniu, którego nie chciałem przerywać, jakiś kwadrans, aż dał się słyszeć odległy, jękliwy odgłos motorów pracujących na wysokich obrotach. Zbliżał się, aż opadł ostrym wydechem, i za chwilę do kabiny weszli ludzie w skafandrach, niosąc duży, płaski futerał metalowy, który postawili na stole. Niektórzy ledwo się na nogach trzymali ze zmęczenia; odrzuciwszy tylko w tył przyłbice, tak jak stali, w zakurzonych, poplamionych skafandrach siadali, a raczej padali na fotele.

Głos zabrał jeden z tektoników. Jak się okazało z jego słów, szukając potwierdzenia pewnej hipotezy, zupełnie przypadkowo dokonali ważnego odkrycia. Jakaś gasienicówka zapadła się niespodziewanie w pustą przestrzeń, ukrytą pod powierzchnią gruntu; rozszerzywszy powstały otwór, dostrzeżono jak gdyby wylot podziemnego chodnika, który wiódł stromo w dół, a po kilkudziesięciu krokach zamykał się skalnym obwałem.

— Czy ten chodnik jest naturalnego pochodzenia? — spytał Ter Akonian.

— To nie jest zupełnie pewne — odparł tektonik. Przeciągnął rękawicą po twarzy, pozostawiając na niej ciemną smugę, lecz nikt nie zwrócił na to uwagi. Skierował się do stołu, na którym leżał przyniesiony ciężar, i rzekł:

— Odkopaliśmy część galerii, ale robota postępuje wolno, gdyż nie chcemy używać gwałtownych środków. Korytarz wiedzie dalej… Około stu pięćdziesięciu metrów pod powierzchnią znaleźliśmy w nim — to…

Odrzucił metalową pokrywę. Na miękkiej podściółce spoczywała czarniawa, porowata, jak gdyby zapiekła bryła wielkością nie przekraczająca głowy ludzkiej.

— Substancja organiczna? — zapytał Ter Akonian w zaległej ciszy.

— Siad — odparł tektonik. — Drobne ilości węgla. Analiza izotopowa określa wiek tej bryły na około 1200 do 1400 lat. Struktura zasadniczo bezpostaciowa, ogólny skład chemiczny nie daje żadnych wskazówek, gdyż nastąpiła częściowa zmiana składników pierwotnych przez intruzie pseudomorficzne. Ciało to podległo w dodatku działaniu wysokiej temperatury, zapewne w chwili upadku meteoru.

— Co mówią biologowie? — spytał Ter Akonian.

— To samo co my; węgiel jest pochodzenia organicznego, ale nic więcej nie da się powiedzieć.

— A dalsze badania?

— Jak dotąd, przeszliśmy jeszcze pięćset metrów chodnika. Brak tam jakichkolwiek śladów takiej czy podobnej substancji. Dalej jest uskok i chodnik się ucina.

— Co przypuszczacie?

— Planeta nigdy nie wytworzyła własnych form życia, więc ten szczątek musi być pochodzenia pozaplanetarnego.

— Na jakiej podstawie tak sądzicie?

— We wszystkich pokładach aż po skały ogniowe brak śladów działania wody, brak skał osadowych — w oparciu o struktury białkowe życie nie może powstać bez wody; węgiel ten jest pochodzenia organicznego, więc… — rozłożył ręce.

— Zatem? — podjął Ter Akonian.

— Hipotezy… nic prócz hipotez — rzekł niechętnie tektonik. — Galeria może być pozostałością dawnych robót górniczych.

— A to — astrogator wskazał ręką czarniawą bryłę — szczątkiem żywej istoty?

— Tak.

Oczy obecnych skupiły się na ciemnej bryle. Coś wstrząsającego było w tej chwili. Przemierzyliśmy biliony kilometrów mijając obojętnie skupiska materii rozżarzonej i ostygłej, słońca i głazy krążące i oto teraz okruch, przypadkowo odkryty na bezimiennym, martwym globie, przyśpieszył bicie naszych serc. Jak może nigdy, czułem starszą od rozumu ludzkiego i od samego człowieka potężną więź łączącą wszystko, co żywe, wielką tęsknotę do stworzeń tak samo jak my borykających się z obojętnym bezmiarem świata. To ona kazała nam domyślać się w czarnym szczątku świadectwa klęski jakiegoś życia, nieznanego, może niezrozumiałego, a przecież tak bliskiego, jak gdyby było w nim coś z naszej krwi.

Poszukiwania prowadzone przez cały dzień następny, noc i jeszcze jeden dzień bez przerwy, także w czasie burzy, nie dały żadnego rezultatu. O zmierzchu czwartego dnia zbiorniki Gei wypełniły się i nadszedł czas odlotu. Badacze niechętnie porzucali miejsca wykopalisk, lecz astrogatorzy naglili sygnałami radiowymi. Była już noc i natężenie burzy rosło z minuty na minutę. Orkan falami piasku ciął rakiety z wyciem i zgrzytaniem, jakby setki stalowych ostrzy przeciągały po pancerzach. Start w takich warunkach nie należał do łatwych; trzeba było od razu rozwinąć znaczne przyśpieszenie. Rakieta–baza, na której pokładzie się znajdowałem, ruszała jako ostatnia, widziałem więc wzlot poprzednich. W mrok wbijały się słupy pienistego ognia, błękitne, dygocące, obrzeżone u podstawy mleczną kipielą: to wrzał piasek pustym.