Выбрать главу

Płomienne kolumny jedna za drugą wchodziły w niebo, ognista palisada rozszczepiała noc, wyłupując z ciemności kawały upiornie oświetlonego pejzażu: kotłowanie się piasków, stromo sterczące skały i stada cieni rozlatujących się po pustyni jak kłęby czarnych ptaków. Tory ognia szły wyżej i wyżej, wciąż pionowo, cienkie już jak do białości rozpalone igły; gdy gromowe dudnienie rozgrzanych mas powietrznych, które przez chwilę stłumiło wycie orkanu, opadło, dało się słyszeć mamrotanie naszych aparatów zapłonowych, padły słowa ostrzeżenia i położyłem się na wznak, tracąc z oczu widok za oknami.

Tejże nocy Gea wyszła z grawitacyjnej strefy planetarnej Czerwonego Karła i zwiększając szybkość pomknęła ku wielkim słońcom Centaura.

TOWARZYSZ GOOBARA

Kiedy góry powleka mgła, okrywając częściowo ich wierzchołki, zdarza się, że jakiś pozornie nie znany szczyt przy ku j e oczy, wyzwolony spod przewagi innych, większych, przygniatających go dotąd swym ogromem. Wielu współpracowników Goobara widywałem zazwyczaj w jego towarzystwie i dlatego zapewne miałem ich za ludzi nieciekawych. Przekonałem się o pomyłce pewnego wieczoru.

Kiedy przyszedłem do pracowni historyków, nie było w niej jeszcze nikogo. Usiadłem w jednym z przednich rzędów foteli. Duże lampy stropu nie płonęły; pustą salę wypełniało szarawe, bezkierunkowe światło, jak brzask pochmurnego dnia, ale to, co w takim świetle jest jednym ze stopni wiodących z ciemności do pełnego blasku, tu, w tej chłodnej, dużej sali o ciemnych malowidłach ledwo majaczących na ścianach, jak gdyby zatrzymało się i zamarło w jakimś przejściu i w stojącym czasie trwał tutaj wieczny przedświt, który już nie jest nocą ani jeszcze dniem.

Tak rozmyślałem skracając sobie oczekiwanie na towarzyszy.

Ogromna większość załogi przesiadywała teraz w laboratoriach także wieczorami, opracowując materiały zdobyte na planecie Czerwonego Karła i układając plany przyszłych wypraw eksploracyjnych w układzie Centaura. Mało kto zachodził do historyków, tak więc zamiast wykładu Moleticza przyszło dziś do rozmowy przeskakującej z tematu na temat. Tembhara rozśmieszył nas historią o tym, jak to automaty, należące do dwu uczonych o przeciwstawnych poglądach, pozostawione w laboratorium, kłóciły się przez całą noc, aż jeden przekonał drugi, i kiedy jego mistrz przyszedł rano do pracy, znalazł w nim zamiast wiernego sojusznika — kategorycznego oponenta.

W pewnej chwili Moleticz zaproponował, że pokaże nam i objaśni kilka dzieł malarskich starożytności. Gdy wyraziliśmy zgodę, sala została zaciemniona i na ekranach stawać poczęły w blasku wszystkich barw płótna starych Holendrów i Włochów. Po godzinie lampy zapłonęły i jęliśmy się szykować do wyjścia, prowadząc bezładną trochę rozmowę.

— Wiecie, co najmocniej uderza mnie w jtych obrazach? — mówił Rudelik. — Samotność twórców. Występuje pod rozmaitymi maskami: udaje oschłą, zimną obojętność, pogardę, współczucie… ale czasem wydziera się z tego jakiś lżący krzyk. Goya…

— Dawniej w sztuce tyleż można było zdziałać nienawiścią co miłością — zauważyłem. — Teraz już nie.

— Nie tylko w sztuce — rzucił Moleticz.

— Ale ci ludzie z obrazów — podjął Rudelik — śmiejący się, płaczący jak my… Doprawdy, gdybym nie był biologiem, zostałbym malarzem.

— A talent? — spytał ktoś.

— No, Tembhara pomógłby mi swoimi automatami — rzekł śmiejąc się Rudelik. Szliśmy już przejściem ku drzwiom, tylko Żmur siedział wciąż samotny, w pustym audytorium, złożywszy ręce na oparciu fotela, zapatrzony w szare płaszczyzny ekranów. Przy drzwiach stanęliśmy, niezdecydowani, bo trudno jakoś było wyjść zostawiając matematyka samego w półmrocznej sali. Nagle odwrócił się w naszą stronę.

— Czekacie na mnie? — powiedział. — Jeżeli nie śpieszycie się, opowiedziałbym wam pouczającą historię… Wiąże się z tym, cośmy dzisiaj widzieli…

Wróciliśmy do niego. Poprosił, żeby jeszcze bardziej ściemnić światła. Moleticz uczynił to, wtedy matematyk, którego twarz ledwo szarzała w mroku, zaczął opowiadać.

Zdolności matematyczne przejawiał od dziecka. Kiedy po studiach podjął samodzielne badania naukowe, w ciągu kilku zaledwie lat opublikował prace, które zjednały mu rozgłos. Porywał się na najtrudniejsze problemy, podejmował zagadnienia, z którymi inni zmagali się bezskutecznie przez lata, i pokonywał je w ciągu miesięcy. Potrafił prowadzić dwa i trzy nawet dociekania jednocześnie. Obdarzony wielką, przenikliwą, w lot chwytającą intuicją, każdy nowy temat, który go zaciekawił, tylko napoczynał, ledwo odkrył kierunek, w którym należało iść, ledwo zamajaczył pierwszy szkic całości, rzecz przestawała go interesować i dla opracowania rzucał ją swym automatom; otoczył się całą ich armią. Wszystko, czego się imał, uważał za nie dość oporne, za mało trudne. Koledzy nazywali go „kolekcjonerem twardych orzechów” i zarzucali mu nadmierną pewność siebie. Sprowokowani jego hardością, podsunęli mu pewien pomysł. Podjął rzucone wyzwanie, uznawszy, że to właśnie będzie coś na miarę jego sił.

Dotąd w jego pokoju — biurko, fotel, dwa rzędy sklepionych pod strop elektromózgów, podręczne analizatory — jedynym odstępstwem od oschłości umeblowania był hiacynt, rosnący w srebrnym stożkowym tyglu pod oknem. Teraz wnętrze zaroiło się barwami. Z trionowych ekranów znikły wykresy i rozprawy matematyczne, grube foliały i tomiska. W ich zimnej, srebrnie rozjarzonej głębi jawić się poczęły dziwy sztuki porcelanowej, patery, na których współ—środkowe wiry płatków malinowych i złotych przy patrzeniu obracały się w przeciwne strony, kryształy o wypukłościach rżniętych w przezroczyste ogniska, skaczące jelenie i usta całujące, staroświeckie tkaniny, haftowane w piorunowo barwione kwiaty, naprzemienne rytmy srebra i krwi, srebra i ognia, srebra i fiołków, wazy greckie o linii nagich bioder i takie ciężko rozchylone, uszate, rozwarte jakby w oczekiwaniu ciemnego wina, i flasze malowane w skośne, piejące koguty, i amfory prehistoryczne o powierzchni zżar—tej ziemią, gasnącej, których okrąg obiegał korowód białych cieni.

Każdą taką rzecz Żmur przyporządkowywał pewnej klasie symboli. Potem szły badania szczegółowe. Na pomocniczych pulpitach wynikały rzuty i przekroje brył, hiperboloidy, czasze kuliste, stożki wzajem się przenikające, wielościany o narożach ściętych w powierzchnie wypukłe, torusy poddane deformacjom wyższego rzędu, politopy…

Trawione w metalu, szkle, kryształach, szeregi kłoniących się jak zboże postaci przemieniały się w ciągi mono—toniczne biegnące nad osią urojonych, w łańcuchy liczb, wykresy wielolistne, a gąszcz krzywizn, które zataczały brzegi prastarych urn, wyjaśniały drgające sinusoidy dudnienia. Potem przyszły obrazy.

I znowu, wywołane z mroku, ukazywały się w blasku trionowych ekranów wysokie nieba Hobbemy, kipiące linie Goyi, wypełnione nieważkim powietrzem komnaty Ve—meera, nabrzmiałe życiem nagie postaci Tycjana, zastygli w półoddechu, zrodzeni przez złotawą ciemność ludzie Rembrandta. Całymi nocami ślęcząc u ekranów, celując aparatami optycznymi w wiotkie sylwety aniołów i parskające pianą konie, badał styki kształtów, osie perspektywy, w plamach złocistych ugrów i czerni słoniowej, w wielobokach cynobrów, indyga, sepii i karminu, w płaszczyznach czerwieni weneckiej i indyjskiej, w mocy światła i ciemności analizował dostawy kątów, granice cienia rzuconego, tworzył ekstrema mocne i grupy dokładnie rozszczepialne i wynikały z nich podstawy potęg, zbiory doskonałe i bieguny w nieskończoności. Ale im dalej szedł, tym większy napotykał opór. Każdy obraz posiadał nie jeden szkielet matematyczny, lecz dowolną ich mnogość. Granice kształtów, stosunki plam, proporcje ciał ludzkich, rozszczepiane na włókna aparatem analizy, zaciekle broniły tajemnic. Błądził, poznawał zależności przypadkowe i błahe, które znajdowały się w podobnej postaci w płótnach bezwartościowych. Tymczasem szło mu o matematyczną analizę czynników stwarzających piękno, o wyrażenie go jednym wzorem, tak zwartym, by wziął w siebie wszystko, jak wzór grawitacyjny materii obejmuje budowę całego wszechświata.