Выбрать главу

Wpatrzony w ekran, czułem barkami bliskość nieruchomych jak ja towarzyszy. Pośród osłonecznionej, kłującej wzrok bieli rozwierała się, przepleciona pierzastymi smugami, ciemniejsza przestrzeń. Pierwsza piątka rakiet mknęła w tym kierunku, poprzedzana przez duży pocisk bezludny — „oczy” telewizyjne. Nad przeciwległym brzegiem rozziewu stała pokłębiona chmura, w cieniu o barwie zmytego wodą łupku, w słońcu pałająca płynnym srebrem; klin rakiet wpadł w nią, przestrzelił wiotkie opary i wyrwał się z drugiej strony. Mknęły dalej, przysiadając jakby na własnych cieniach. Spojrzałem w górę; bezpowietrzne niebo było czarne i wygwieżdżone. Kiedy ponownie popatrzyłem w dół, prowadzące „oczy” już znikły, a pierwszy klucz rakiet zanurzał się właśnie w chmurach. Przez chwilę grzbiety ich ciemniały pod pienistą bielą jak ryby w pianie górskiego potoku, potem zarys jednej mignął jeszcze w jakiejś płyciźnie chmur i znikły wszystkie.

Następna piątka pochyliła dzioby, tracąc wysokość. Wtem krzaczasty błysk prześwietlił chmury; powietrzem sterowni targnęło jedno zdławione westchnienie i znowu była cisza, a pięć pierwszych rakiet mknęło dalej, rozżarzając się jak meteory. Silniki jeszcze pracowały, lecz oto w stereometrycznych mapach ciemnieć poczęły nazwiska:

BOREL SENT ANTONIADI INGWAR UTENEUT

Światełka gasły jak zdmuchiwane płomyki, a to, co było przed sekundą rakietami niosącymi żywych ludzi, oświeciło kotłowisko chmur blaskiem kipiącego metalu, jakby ognista dłoń kreśliła tory pięciu gwiazd spadających.

Od pierwszego rozbłysku do końca katastrofy upłynęły może dwie sekundy, przez które staliśmy wszyscy jak rażeni gromem i straszną ciszę przedzielało tylko padające z głośników tykotanie planetarnego radaru. Nadciągał drugi klucz rakiet. Technicy łączności wysłali mu już rozkazy natychmiastowego zawrócenia, ale rakiety nie mogą wytracić szybkości w ułamku sekundy; zanim piloci zahamują je, wejdą w strefę zniszczenia. Dwaj astrogatorzy czuwali przy centralnym pulpicie, Grotrian i Pendergast. Dwie dłonie wysunęły się jednocześnie ku czarnemu wyłącznikowi dezyntegratora.

Drobny ruch — i Gea wyrzuci ze swego wnętrza kaskadę antyprotonów równoważną protuberancji słonecznej; potężna lawina promienista zniszczy nieznaną siłę, co poraziła naszych towarzyszy, bez względu na to, czym ona jest. Piorunowe wyładowanie, poruszające się z szybkością światła, wyprzedzi rakiety, oczyści im drogę i kiedy znajdą się w miejscu katastrofy, będzie tam już tylko próżnia.

Raz jednak wystrzelony ładunek nie może zostać wstrzymany. Osiemset trylionów ergów energii przebije jak kartkę papieru atmosferę planety i runie na jej powierzchnię. Ciosowi temu nic nie może się oprzeć. Cokolwiek jest materią, zostanie obrócone w płomień, a energia rozpadu stopi skorupę globu.

Grotrian i Pendergast równocześnie wyciągnęli ręce ku wyłącznikowi. Obie te dłonie przez sekundę wisiały w powietrzu i cofnęły się — kiedy spojrzeli sobie w oczy.

Rękojeść stała dalej w pozycji martwej. Piloci następnych pięciu rakiet włączali hamownice i po olbrzymich płomieniach widać było, jak rozpaczliwe są ich usiłowania, lecz jeden po drugim wnikali w strefę zniszczenia i stawali w ogniu. Tylko ostatnia rakieta tej piątki uniknęła zagłady; pilot jej musiał z nadludzką siłą zerwać wszystkie bezpieczniki i wystrzelił pionowo w górę, z szybkością tak straszną, że znikł nam z oczu.

W głębi chmur paliły się cztery tory, cztery nowe gwiazdy spadały w dół i w chmurnej otchłani rozwiewały się już ostatnie ślady ognistego przelotu.

Potem Gea zaczęła wolno cofać się tyłem, zwracając dziób w tarczę planety, a pole magnetyczne wsysało przez denne luki powracające na pokład rakiety. Ekran wewnętrznego telewizora ukazywał halę lotniska; ze stalowych gardzieli wynurzały się długie iglice statków, a na tarczy przyjmującego automatu przeskakiwały liczby: 17… 18… 19… Po dwudziestej rakiecie nastąpiła dłuższa przerwa. Tymczasem włazy podciągniętych na rezerwowe tory rakiet odmykały się, piloci wydostawali się przez otwierane pośpiesznie klapy i zamiast iść na górę, przyłączali się do zgromadzonych na lotnisku. Coraz więcej ich srebrnych postaci mieszało się z czekającymi. Automat ukazał cyfrę 21, zarazem wciągająca łapa wprowadziła na oswobodzony tor wielką rakietę, z której nikt nie wyszedł — był to bezludny statek, który niósł „oczy” telewizorów. Przez kilka minut panowała śmiertelna cisza, tłoki wyciągów spoczywały nieruchomo w łożyskach, potem tarcza sygnalizatora jakby z trudem przekręciła się raz jeszcze, ukazując liczbę 22, i do śluzy przez odemknięte klapy wsunięta została ostatnia ocalała rakieta. Klapa jej nie otwarła się sama. Mechanoautomaty przyłożyły cęgi do obrotowych trzpieni, gdy z zapatrzenia wyrwał mnie sygnał wzywający wszystkich lekarzy na stanowiska.

Sala operacyjna tonęła w blasku. Sześciu ludzi wniosło na ramionach ciało, szczelnie zamknięte w gumowym kokonie, i złożyło je na ogrzewanej płycie porcelanowej.

Kły instrumentów wpiły się w plastyczną masę. W rozcięciu zajaśniał skafander. Zachrupały rozcinane spirale wzmacniające. Kilka sekund — ujrzeliśmy twarz Amety.

Gdy zerwał bezpieczniki i ze straszną szybkością wyprowadził rakietę z prostej, krew jego, zgęstniała w ołów, wdarła się do trzewi i nóg rozsadzając tkanki. Cały był jedną drgającą raną; tylko głowa i ręce ocalały, białe i bezkrwiste.

Od pierwszego rzutu oka pojąłem, że przypadek jest nie do uratowania; można było tylko skrócić albo przedłużyć agonię. Natychmiast przystąpiliśmy do pracy. Włączone zostały sztuczne płuca i serce; przewiązane dostępne popękane naczynia, przez które uciekała krew; poszły w ruch transfuzatory. Braliśmy lśniące narzędzia i odrzucali okrwawione, porozumiewając się pojedynczymi słowami. Jednakowoż nie można było utrzymać tego stanu dłużej niż przez minuty. Strefa porażenia rozszerzała się, szok ogarniał niezbędne dla życia narządy. Rzecz szła już nie o uratowanie Amety — to było niemożliwe — lecz o doprowadzenie go do przytomności choćby na kilka chwil, choćby na jedną dość długą, by mógł wypowiedzieć ostatnią wolę.

Tłoki w przezroczystych cylindrach strzykawek dochodziły do dna. Pobudzający płyn, tłoczony sztucznym krążeniem, opływał szamocące się serce. Drgnienie przeszło przez leżącego; zdawało się, że otwiera oczy, lecz tylko pogłębiły się cienie policzków i pulsomotor zaczął pracować głośniej — głód tlenowy organizmu rósł.

— On jest przytomny — powiedział Schrey.

Nisko schyleni wstrzymaliśmy dech.

Nieruchoma maska twarzy poczęła drgać, jakby targana wściekłością. Wargi rozchyliły się, ukazały zwarte do pęknięcia zęby, obwiedzione nitkami krwi. Ameta był przytomny, lecz w jego mózg bił od poszarpanych nerwów ból tak straszny, że wszystkie siły wytężał dla zdławienia krzyku.

Nie miał ich, by przemówić.

Ostatni zastrzyk. Szkło ampułki z cienkim brzękiem rozbiło się o podłogę. Bólu nie mogliśmy usunąć. Znieczulenie groziło utratą świadomości. Schrey, wciąż twarzą zwrócony do leżącego, odstąpił od stołu. Poszliśmy z Anną za nim i stanęli z opuszczonymi, zakrwawionymi rękami, jakby dając znak, że zrobione zostało wszystko, co było w naszej mocy.

Pod ścianą stało kilkudziesięciu ludzi. Wśród ciemnych postaci odznaczały się jasne skafandry pilotów, którzy przyjechali tu prosto z lotniska. Jeden z nich, Zorin, z przyłbicą nie odczepioną od kryzy, lecz tylko odrzuconą w tył jak dziwaczne skrzydło, odwrócił się nagle i wybiegł. Może przez dwie minuty trwaliśmy bez ruchu. Ciszę przerywał tylko chrapliwy oddech Amety i cichutki dźwięk sztucznego serca. Drzwi rozwarły się, pchnięte gwałtownie. Wszedł Zorin, ciągle w srebrnym skafandrze. Niósł wygiętą w kabłąk kierownicę, wyjętą z pocisku Amety. Podszedł do stołu operacyjnego, podniósł najpierw jedną, potem drugą bezwładnie zwisła dłoń Amety i zacisnął na rękojeściach jego palce. Potem ostrożnie i lekko uniósł leżącego i wsunął jego podbródek w gumowy trzymak, wychodzący ze środka kierownicy, który podnosi lub opuszcza głowę pilota w zależności od ruchów steru, tak by ciemię kierowało się zawsze w stronę przeciwną do wykonywanego zwrotu.