Выбрать главу

Zorin ułożył głowę Amety na trzymaku i ująwszy kierownicę oburącz, przegiął ją; wtedy głowa konającego podniosła się, popchnięta, a zaciśnięte na rękojeściach dłonie wykonały część obrotu. Zorin trzykrotnie poruszał kierownicą tam i na powrót, jakby zataczał koła i rozpędzał wyimaginowaną rakietę. Za trzecim razem powieki Amety uniosły się.

Różowa piana wyszła mu z ust, rozległ się świszczący, bulgoczący szept:

— Wielkie rakiety… dojdą… miasta… widziałem… wy dalej… na wielkich rakietach… telewizory… na wielkich…

Przyciągnął kurczowo kierownicę do piersi, ręce jego drgnęły, jakby usiłując pchnąć ster w górę, i zatrzymały się na zawsze.

Otoczenie rozpadało się. Widziałem każdą rzecz z osobna, wyraźną i nadmiernie rzeczywistą: porcelanowy narożnik stołu operacyjnego z zakrzepłym rozbryzgiem krwi, pusty, rozpruty skafander rzucony na podłogę u stóp Schreya, jego twarz skurczoną, obcą, jakby widzianą pierwszy raz, i — w padającym z bocznego reflektora strumieniu światła — Lenę, która wciąż jeszcze na coś czekała.

Pulsomotor pracował dalej, tłocząc krew w głąb martwego ciała. Chciałem go wyłączyć, postąpiłem krok naprzód, coś zagrodziło mi drogę. Dłoń wyciągnięta, by usunąć przeszkodę, opadła. To nie przedmiot jakiś mnie zatrzymał, lecz wzrok Zorina, ślepy od straszliwego żalu.

KWIATY ZIEMI

Przez całą noc Gea oddalała się od planety. O ósmej rano głośniki obwieściły, że rada astrogatorów wzywa załogę na zebranie.

W kwadrans amfiteatr wypełnił się. Stał w nim niski, głuchy szum; wzniesienie pod ścianą było puste, nagle wszedł tam Ter Akonian i powiedział:

— Głos ma profesor Goobar.

Wtedy wszyscy ujrzeliśmy, że Goobar już od dłuższej chwili stoi z boku, niski, lekko pochylony, i patrzy na salę. Nastała wielka cisza, w której rozległ się jego głos:

— Przedstawię tu hipotezę, która ma wyjaśnić wydarzenia przeszłe i wytyczyć przyszłe nasze działanie.

Tragiczne wypadki wczorajsze zdają się wskazywać, że mieszkańcy Białej Planety to jakieś istoty krwiożercze, powodujące się w działaniu niepojętymi dla ludzi czynnikami. Wiem z rozmów, że wielu z was tak myśli. Pogląd ten uważam za fałszywy. O istotach tych wiemy mało, jedno wszakże nie ulega wątpliwości: są rozumne, a w powyższej interpretacji postępek ich staje się bezsensowny. Do planety zbliża się pocisk gwiazdowy ł statki, które wysyła, zostają zniszczone. Dlaczego? W jakim celu? Początkowo sądziłem, że mamy zbyt mało danych, by odtworzyć całość wydarzeń, to znaczy zrekonstruować poczynania nie tylko nasze, ale i drugiej strony. Tak jednak nie jest.

Pomilczał przez chwilę.

— Wyjdźmy od wypadków ostatnich. W płaszczyźnie górnych warstw atmosfery wytworzone zostało pole siłowe, które zniszczyło dziewięć rakiet. Działo się to w dwu fazach. Najpierw katastrofie uległo pięć rakiet pierwszego klucza, potem — cztery drugiego. Rakieta niosąca telewizory, która jako pierwsza przeszła przez strefę zniszczenia — ocalała. Dlaczego? Znowu pomilczał.

— Wszystko, co działo się przedtem i potem — nieustająca kontrola naszych ruchów, milczenie jako odpowiedź na wezwanie, precyzyjny sposób zagłady pocisków — wszystko to kazało mi odrzucić myśl o przypadku jako przyczynie, która ocaliła pierwszą rakietę. Wobec tego rzecz ma się tak: dziewięć pocisków w rozumieniu nieznanych istot zasługiwało na zniszczenie, a jedna rakieta była i tego rachunku wyłączona. Przyczyna leżeć musi więc w różnicy między rakietami, które zginęły, a rakietą ocalałą.

— Otóż — ciągnął Goobar w śmiertelnej ciszy — rzecz wydawała mi się zrazu niezmiernie dziwna, bo te rakiety są do siebie bardzo podobne. Różnica — to nasuwało się mimo woli — leżała w tym, że rakieta nie tknięta była, w przeciwieństwie do zniszczonych, bezludna. A więc jeszcze raz wypłynęło odrzucone przypuszczenie, że celem działania istot było zabicie pilotów.

Pomilczał.

— Skąd jednak mogłyby wiedzieć, że pierwsza rakieta jest bezludna? Mówiło się, jak słyszałem, o jakichś sposobach prześwietlenia naszych rakiet na odległość. Otóż to na pewno jest niemożliwe. Rakiety są osłonięte pancerzem bardzo nieprzenikliwym i promieniowanie dość twarde, aby go przeniknęło, musiałoby je równocześnie zniszczyć. Tak że hipotezę prześwietlenia rakiet i wypływający z niej wniosek o „krwiożerczości” istot należy — po raz drugi — odrzucić.

Wracamy do punktu wyjścia. Jaka różnica zachodziła między dziewięcioma rakietami zniszczonymi a ocalałą? W budowie, w sylwetce, w szczegółach technicznych są takie same. Różnica jest właściwie tylko jedna; ocalała rakieta jest niemal trzy razy większa od tamtych. Wypadki wyglądały więc tak: do planety zbliża się gromada rakiet. Plan nieznanych istot brzmi: małe zniszczyć, dużej nie atakować. Dlaczego? Tego nie mogłem zrozumieć. Cóż one wiedzą o nas takiego, co kazałoby im postąpić w taki sposób? Cóż one w ogóle wiedziały? Tyle tylko, że do planety zbliża się statek. Wiedziały o tym od sześciu tygodni, kiedy ich radar odkrył Geę. W tym miejscu po raz pierwszy zastanowiłem się: a dlaczego radar pochwycił Geę właśnie wtedy?

Oczywiście, to znowu mógł być przypadek. Ale o przypadku wolno mówić tylko wtedy, jeśli wykluczone zostaną łańcuchy skutków i przyczyn wiążące rozpatrywane zjawiska, a w tym wypadku to nie było pewne. Stożek radarowy, który nas trafił, był bardzo wąski, tak się to mówiło od dawna. A co by się stało — pomyślałem — gdyby tak puścić w ruch matematykę? Spytałem profesora Trehuba, jak szeroki był stożek radarowy w momencie, kiedy nas pochwycił, i okazało się, że obaj, on i ja, myślimy o tym samym. Nie tylko odpowiedział na moje pytanie, ale dodał jeszcze, że stożek ten, doleciawszy do Czerwonego Karła, byłby już tak szeroki, że ogarnąłby przestrzeń o średnicy osiemdziesięciu milionów kilometrów. Czy zaczynacie rozumieć?… Oni nie wysłali tego pęku fal przypadkowo. Oni przypuszczali, że jakiś statek porusza się w tamtej okolicy nieba. Dlaczego tak myśleli? Czyżbyśmy im dali znak naszego zbliżania? Znak tak potężny, że dostrzegli go poprzez bilion kilometrów, tak szybki, że przegonił Geę, i zarazem tak nieznaczny, że sami nie uświadomiliśmy sobie faktu jego wysłania? Taki znak, taki sygnał wysłaliśmy im w samej rzeczy. Był to wybuch martwego satelity Atlantydów.

Na sali panowało straszliwe, napięte milczenie; słowa Goobara padały w nie jak rozżarzone ciężary.

— Przeprowadziłem następujący, prosty rachunek — ciągnął uczony. — Eksplozja czternastu bomb uranowych wytworzyła błysk o mocy bijącej w ułamku sekundy promieniowanie słoneczne. Błysk ten po trzech miesiącach doleciał do Białej Planety i został tam spostrzeżony. Gdzie powinien był nas spotkać impuls radarowy — spytałem — jeśli założyć, że wysłano go z planety natychmiast po zaobserwowaniu błysku? Rachunek odpowiada: powinien był spotkać Geę w odległości piętnastu dni drogi światła od planety. Ten wynik zgadza się w zdumiewająco dokładny sposób z rzeczywistością. Tak wysoka zgodność nie może być dziełem przypadku. Jesteśmy więc na właściwym tropie.

Dobrze. Ale dlaczego oni wysłali impuls radarowy, zaledwie dojrzeli błysk? Odpowiedź nasuwa się sama: dlatego, że wiedzieli, co go wywołało. Wiedzieli, że w układzie Czerwonego Karła krąży martwy statek z ładunkiem atomowym i że błysk został wywołany eksplozją tego ładunku. Istotnie, jest wysoce prawdopodobne, że istoty na tak wysokim stopniu rozwoju technicznego kontrolują obszar swego układu, że więc odkryły kiedyś sztuczny księżyc Atlantydów. Jeżeli tak się stało, to one właśnie prześwietliły pociski atomowe astronem i wiedziały, że samozapłon ich jest niemożliwy. A więc błysk dał im znać, że w przestrzeń ich układu wpłynął jakiś statek i że to on wywołał zapłon unicestwiający satelitę. Żeby to przypuszczenie sprawdzić, wysłali pęk fal elektromagnetycznych, a stwierdziwszy obecność statku, kontrolowali jego ruchy. Tyle o sposobie, jakim zawiadomiliśmy mieszkańców planety o naszym przybyciu. Teraz pozwólcie, że odwrócę całe zagadnienie i pod niewiadomą, jaką w rozważanym problemie są nieznane istoty, podstawię ludzi.