Выбрать главу

Załóżmy, że to ludzie mieszkają na tym pochmurnym globie, że to ludzie pewnego dnia dowiadują się od swych astronomów, iż w przestrzeń ich układu słonecznego wszedł jakiś nieznany statek. Statek ten płynie z tej samej okolicy nieba, z której ongiś przybył już do ich układu inny statek, niosący martwą załogę i ładunek pocisków atomowych. Dalej. Ten nowy statek zniszczył ów martwy wybuchem. Cóż to za istoty — myślą — które rozsadzają napotkany stary wehikuł, które tracą wysiłek i czas na obrócenie grobowca ze skamieniałą załogą w nicość? To jest niejasne, to jest podejrzane. Należy te istoty bacznie śledzić. — Wysyłają stożek radarowy, tak szeroki, by ogarnął cały niemal układ Czerwonego Karła. Zanim poruszające się z szybkością światła fale radaru docierają do nieznanego statku, upływa szereg tygodni. Kiedy odbite echo powraca, okazuje się, że statek z wielką szybkością pędzi ku ich planecie. Wówczas ludzie — bo podstawiliśmy za niewiadomą ludzi — postanawiają wyczekiwać. Nareszcie statek dochodzi do planety i wysyła ze swego wnętrza trzydzieści rakiet. Małych rakiet. Ludzie zamieszkujący Biały Glob nigdy ich nie widzieli, nieprawdaż? Tak sądzicie? A jednak. Przypomnijcie sobie fotografie przyniesione z martwego satelity Atłantydów. W jaki sposób zamierzali Atlantydzi miotać pociski atomowe? Za pomocą niewielkich, cztero— czy pięciometrowych rakiet. Małych rakiet. I oto na niebie Białej Planety pojawia się trzydzieści małych rakiet prowadzonych przez jedną wielką. Czy nie jest prawdopodobne, że ta duża rakieta to statek z załogą, który ma zejść pod chmury, wypatrzyć cele i obruszyć na nie trzydzieści pocisków uranowych? Co robić, aby zapobiec zniszczeniu? Należy bomby unieszkodliwić. Jak? Na szczęście mieszkańcy planety zwiedzili ongiś martwego satelitę, prześwietlili bomby astronem, znają ich konstrukcję… W każdej bombie znajduje się pęk luf schodzących się koncentrycznie w jej środku. Każda lufa zawiera pocisk z metalicznego uranu i ładunek prochowy. Detonacja tego ładunku we wszystkich lufach naraz powoduje zestrzelenie odłamków, jak gdyby ćwiartek uranu, w jedną bryłę o masie nadkrytycznej, i tym samym — wybuch atomowy. Żeby więc spowodować przedwczesny zapłon bomby, dość jest zmusić do detonacji ładunki prochowe, a zapalić je — najprościej przez znaczne podwyższenie temperatury. Trzeba w tym celu wytworzyć odpowiednie pole energetyczne w górnych warstwach atmosfery… Ale — myślą ludzie dalej — postąpimy tak tylko z bombami. Dużego statku z załogą nie będziemy atakować. Niech nieznani przybysze widzą, że nie chcemy z nimi walczyć ani ich zniszczyć. — I cały ten plan zostaje urzeczywistniony…

Jak widzicie — ciągnął Goobar — wszystko się tu zgadza, i to w sposób tak zadziwiający, że wynikają dwa nowe pytania. Pierwsze brzmi: jeżeli za niewiadomą podstawić ludzi, to okazuje się, że postąpiliby oni prawdopodobnie w taki sam sposób jak nieznane istoty. A więc istoty te muszą być łudząco do ludzi podobne. Jak to, a więc już w pierwszej wyprawie gwiazdowej, wybierając za cel podróży najbliższą gwiazdę, poznając z milionów systemów planetarnych Galaktyki jeden, od razu odkrywamy istoty tak niezwykle podobne do człowieka? Czy ta zbieżność nie zakłada znowu przypadku, i to tak nieprawdopodobnego, że wniwecz obraca całe poprzednie rozumowanie? Odpowiedź moja brzmi: szkielet logiczny rozumowania ludzkiego rzutuję w postępowanie istot nie dlatego, że jest najdoskonalszy, ale dlatego, że jest konieczny. Żeby opanować materialne siły wszechświata, człowiek musiał w ciągu tysiącleci wykształcić w sobie takie właśnie metody rozumowania indukcyjnego i dedukcyjnego, metody wywodzące się z prostych odruchów wszelkiej materii ożywionej. Istoty, które zamiast badać przemiany wnętrza gwiazd oddawałyby im cześć, niedaleko posuną się w rozwoju… Jeżeli zatem mieszkańcy Białej Planety wytworzyli wysoką cywilizację, a to jest pewne, to umysły ich muszą działać wedle praw logiki podobnych do naszej. Czy to implikuje podobieństwo wyglądu? Oczywiście nie. Odruch warunkowy jest w zasadzie podobny u małpy, dżdżownicy i rekina, ale trudno nazwać te istoty podobnymi pod względem anatomicznym.

Drugie, donioślejsze jeszcze pytanie brzmi: jak mogło się stać, że wiemy to wszystko teraz, a nie podjęliśmy żadnych środków ostrożności, nie przewidzieliśmy niczego i z przerażającą lekkomyślnością dopuściliśmy do tak tragicznej w skutkach pomyłki? Odpowiedź moja brzmi: spowodowało to nasze tchórzostwo. Spotkanie martwego satelity było przypadkiem, tak, ale to, co działo się potem, nie miało nic z przypadkiem wspólnego. Nie przypadek zrządził, że z takim pośpiechem przystąpiliśmy do jego zniszczenia. U podstawy naszego działania kryło się przeświadczenie, że akt zagłady satelity to wyłącznie nasza, ludzka, ziemska sprawa i że nikt nie powinien go dostrzec, a skoro nie powinien, to i nie dostrzeże. To fałszywe, alogiczne rozumowanie wynikło z chęci odcięcia się od skamieniałego szczątku własnej naszej przeszłości. Tak bardzo chcieliśmy się jej wyprzeć, że przy późniejszym układaniu planów nie wciągnęliśmy do rachuby ani spotkania martwego statku, ani zniszczenia go, zupełnie jakby te wypadki nigdy nie zaszły. Za ten brak odwagi, za pośpiech zniszczenia przyszło nam zapłacić życiem towarzyszy. Nie chcieliśmy nic wiedzieć o tamtych — a przecież to byli ludzie! Nie można zakłamać przeszłości. Nie można przekreślać w niej nawet tego, co jest nam obce. Możemy z jej dziedzictwa wybierać, ale trzeba mieć odwagę świadomego podźwignięcia całości losów gatunku na przestrzeni dziejów planetarnych. Ta okrutna lekcja ważna jest i dla nas, i dla tych, co przyjdą, bo konieczna jest wiedza o tym, że w człowieku, oprócz wielkości rozumu, jest małość okrucieństwa, jeśli nie ujawniona, to potencjalna, którą wyłonić mogą warunki.

Na zakończenie kilka słów o ustroju społecznym Białej Planety. Wiemy o nim niewiele, ale to, co wiemy, jest najistotniejsze. Sygnał radarowy, jaki kontrolował nasze ruchy, był ciągły, chociaż planeta obraca się, a więc wysyłały go nadajniki tworzące system, który opasuje cały glob, i w miarę jak jedne rzutniki zachodziły pod horyzont, przekazywały funkcję emisyjną następnym. Osłona radarowa jest globalna, pracuje na służbie całej planety, więc pod względem technicznym mieszkańcy jej są zjednoczeni, jak my. Zjednoczenie na bazie technicznej jako prawdopodobieństwo implikuje zjednoczenie społeczne. Tak więc, nie mając zamiaru ani prawa do decydowania o naszych przyszłych krokach, pragnąłbym wyrazić przekonanie, że winniśmy podjąć próby porozumienia z mieszkańcami planety. Czy się one od razu powiodą — nie wiadomo. Cywilizacja nasza od wieków chroniła nas przed taka nieświadomością, przed nieznanym, groźnym, przed burzami i klęskami, i zapomnieliśmy, że nie powstałaby nigdy, gdyby nie to, że ongiś ludzie gotowi byli na wszystko, aby nadeszła. Teraz my z kolei stoimy na progu nowej epoki. Nadszedł czas przełomu. Wymaga wiele. Żąda tego, czego nikt nigdy na Ziemi od nas nie żądał — i musimy na to przystać, bo takie są prawa historii. Ludzkość nie może stanąć na swojej drodze. Ten wielki następny krok musi być uczyniony, a wewnętrzną zgodę na to, co nam niesie, musimy zdobyć ze zrozumienia konieczności, która już dla następnych pokoleń będzie nową, wyższą wolnością.