Robert Sheckley
Obywatel Galaktyki
Popadłem w nie lada kłopoty. Większe niż byłbym w stanie sobie wyobrazić. Trudno wyjaśnić w skrócie, w jaki sposób znalazłem się w takich opałach, więc może lepiej zacznę od początku.
Po ukończeniu szkoły handlowej w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym pierwszym roku dostałem dobrą pracę jako monter zaworów sfinksowych na linii produkcyjnej Starling Spaceship. Naprawdę lubiłem te ogromne statki, mknące na Cygnusa, Alphę Centauri i na całą masę innych gwiazd. Byłem młodym człowiekiem z przyszłością, miałem przyjaciół. Znałem także sporo dziewczyn.
Ale nie wszystko szło dobrze.
Robota była niezła, nie mogłem jednak dać z siebie więcej przez te okropne ukryte kamery stale śledzące moje ręce. Nie chodzi mi nawet o same kamery, ale o warkot, jaki wydawały. Trudno się było przy nim skoncentrować.
Poskarżyłem się w Wydziale Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Powiedziałem: „Słuchajcie, dlaczego nie zainstalujecie nowoczesnych, cichych kamer, jakie mają wszyscy inni?” Ale byli zbyt zajęci, żeby zrobić cokolwiek w tej sprawie.
Wtedy zaczęło mnie drażnić wiele drobnych rzeczy. Na przykład podsłuchiwacz ukryty w moim telewizorze. FBI nigdy nie zestrajało go właściwie, więc buczał całą noc. Skarżyłem się setki razy. Tłumaczyłem: „Słuchajcie, u nikogo innego podsłuchiwacz nie szumi tak jak mój. Dlaczego akurat padło na mnie?” Ale oni zawsze wygłaszali tę samą orację na temat zwycięstwa w zimnej wojnie i niemożliwości zadowolenia wszystkich.
Takie sytuacje sprawiają, że człowiek czuje się nie doceniony. Podejrzewałem, że mój rząd się mną nie interesuje.
Weźmy na przykład mojego szpiega. Byłem podejrzanym kategorii 18-D — tej samej co wiceprezydent — a to oznaczało niepełną inwigilację. Ale mój szpieg musiał uważać się za postać z filmów gangsterskich, bo zawsze nosił brudny trencz i kapelusz z zagiętym rondem przysłaniającym oczy. Był szczupłym, nerwowym facetem i niemal deptał mi po piętach obawiając się, że mnie zgubi.
Cóż, robił wszystko, na co było go stać. Doszedłem do wniosku, iż szpiegowanie to konkurencyjny biznes i widząc jak słaby jest w tej sprawie, nie byłem w stanie opanować współczucia. Żenowało nawet bycie jego podejrzanym. Przyjaciele śmiali się do rozpuku, kiedy tylko pojawiłem się z takim cieniem, dyszącym za moimi plecami.
— Bill — mawiali — czy to wszystko, na co cię stać?
A poza tym zrażał do mnie dziewczyny.
Oczywiście udałem się do Komitetu Dochodzeniowego Senatu i zapytałem: „Słuchajcie, dlaczego nie możecie dać mi wykwalifikowanego szpiega, takiego, jakich mają moi przyjaciele?”
Powiedzieli, że postarają się, ale wiedziałem, że i tak nic nie zrobią.
Wszystkie te drobne z pozoru sprawy doprowadziły mnie do granic wytrzymałości, a każdy psycholog powie wam, że nie potrzeba wiele, aby wyprowadzić człowieka z równowagi. Miałem dosyć ignorowania mnie, tego ciągłego lekceważenia.
Wtedy właśnie zacząłem myśleć o przestrzeni kosmicznej. Tam były miliardy kilometrów kwadratowych nicości, upstrzone gwiazdami, których nie udało się zliczyć. I dostatecznie dużo planet podobnych do Ziemi, żeby starczyło dla każdego mężczyzny, kobiety i dziecka. Na pewno znajdzie się wolne miejsce także i dla mnie.
Kupiłem „Wielki rejestr wszechświata” i znajdującego się w strzępach „Pilota galaktycznego”. Przeczytałem „Księgę pływów grawitacyjnych” i „Tabele pilota międzygwiezdnego”. Wreszcie stwierdziłem, że więcej już się nie nauczę.
Wszystkie oszczędności poszły na stary gwiezdny kliper Chryslera. Ten antyk miał przecieki tlenu wzdłuż nieszczelnych spawów, nadwrażliwy stos atomowy i napęd zakrzywiający tor lotu, który sprawiał, że nie wiadomo było właściwie, gdzie się doleci. Dosyć niebezpieczny, ale ryzykowałem co najwyżej własnym życiem. A przynajmniej tak sądziłem.
Dostałem więc paszport, załatwiłem deklaracje celne, certyfikat i resztę potrzebnych papierów oraz zastrzyki przeciw chorobie kosmicznej. Odebrałem wypłatę za ostatni tydzień i pomachałem w stronę warczących kamer. W domu spakowałem ubrania i powiedziałem do widzenia szumiącemu monotonnie podsłuchiwaczowi. Na ulicy uścisnąłem dłoń mojemu biednemu szpiegowi i życzyłem mu więcej szczęścia.
Spaliłem za sobą wszystkie mosty.
Pozostały tylko ostatnie formalności, więc pospieszyłem do Biura Ostatecznej Odprawy. Urzędnik o nienaturalnie bladych dłoniach i sztucznej opaleniźnie na twarzy popatrzył na mnie z niesmakiem.
— Gdzie chce pan lecieć? — zapytał.
— W kosmos — odparłem wesoło.
— Oczywiście. Ale dokąd dokładnie?
— Nie wiem jeszcze. Po prostu w kosmos. Głęboki kosmos. Przed siebie.
Urzędnik westchnął ciężko.
— Jeśli mam dokonać odprawy, musi pan określić to bardziej precyzyjnie. Zamierza pan osiedlić się na planecie leżącej w amerykańskim kosmosie? A może wyemigrować do brytyjskiego? Duńskiego? Albo francuskiego?
— Nie wiedziałem, że są jacyś właściciele kosmosu — odpowiedziałem ze zdziwieniem.
— Więc jest pan po prostu niedoinformowany — skwitował z pełnym wyższości uśmieszkiem. — Stany Zjednoczone określiły, że do nich należy kosmos między koordynatami 2XA a D2B, poza niewielkim i mało znaczącym fragmentem przyznanym Meksykowi. Rosja ma przestrzeń między koordynatami 3DB i LO2 — nic ciekawego, mogę pana zapewnić. Są jeszcze sektory belgijski, chiński, cejloński, nigeryjski…
— A gdzie jest wolny kosmos? — przerwałem mu.
— Nie ma takiego.
— Wcale? To jak daleko sięgają granice?
— Do nieskończoności — odparł dumnie.
Na moment zrobiło mi się niedobrze. Nigdy nie przyszła mi do głowy myśl, że każdy skrawek bezkresnego kosmosu ma już swego właściciela. Ale z drugiej strony to rzecz normalna. Przecież ludzie mają głęboko zakorzenione poczucie własności.
— Chcę więc polecieć do amerykańskiego sektora — zdecydowałem. Wtedy zdawało się to nie mieć żadnego znaczenia, chociaż przyszłość pokazała, że było inaczej.
Urzędnik poważnie pokiwał głową. Sprawdził moje dane aż do wieku pięciu lat — uważając, że głębiej nie ma już sensu zaglądać — i wydał mi ostateczne zezwolenie.
W porcie kosmicznym już wcześniej zajęto się moim statkiem, więc zdołałem wystartować nie rozrywając śluzy. Dopiero gdy Ziemia najpierw skurczyła się do rozmiarów punkciku, aż w końcu zniknęła, uświadomiłem sobie, że wreszcie jestem sam.
Pięćdziesiąt godzin później, przeprowadzając rutynową kontrolę zapasów, zauważyłem że jeden z worków zawierających warzywa ma kształt niepodobny do pozostałych. Otworzyłem go i zamiast stu funtów ziemniaków znalazłem dziewczynę.
Pasażerka na gapę. Przyglądałem się jej z otwartymi ustami.
— Nie pomożesz mi wydostać się z tego opakowania? — zapytała. — Może wolisz z powrotem zamknąć worek i zapomnieć, że mnie widziałeś?
Nie pozostało mi nic innego, jak pomóc jej wyjść. Była szczupłą dziewczyną o rudoblond włosach, odcieniem przypominających płomienie wydobywające się z dysz statku kosmicznego. Jej przybrudzona twarz miała zuchwały wyraz, a błękitne oczy przysłaniała mgiełka rozmarzenia. Na Ziemi bez wahania przeszedłbym dwadzieścia kilometrów, żeby się z nią spotkać. W kosmosie nie byłem jednak tego taki pewien.
— Możesz dać mi coś do jedzenia? — zapytała. — Od startu żywiłam się wyłącznie surową marchewką.
Przygotowałem jej kanapkę, a kiedy jadła, zapytałem:
— Co tu robisz i skąd się wzięłaś?
— Nie zrozumiałbyś — mruknęła między kęsami.