Выбрать главу

Robert Sheckley

Ochrona

W przyszłym tygodniu samolot rozbije się w Birmie, ale nie powinno mi to zaszkodzić w Nowym Jorku. A figsy w żaden sposób nie mogą zrobić mi krzywdy. Nie mogą, bo drzwi od szafy są zamknięte. Jedyny prawdziwy problem stanowi lesnerowanie. Nie mogę lesnerować. W żadnym przypadku. Możecie sobie wyobrazić, jak mi to przeszkadza. A w dodatku wydaje mi się, że porządnie się przeziębiłem.

Cała rzecz zaczęła się siódmego listopada wieczorem. Szedłem Broadwayem do baru Bakera. Zdałem tego dnia trudny egzamin z fizyki i byłem w dobrym humorze. W kieszeni brzęczało mi pięć monet, trzy klucze i pudełko zapałek. Żeby obraz był pełny, trzeba dodać, że wiał północno-zachodni wiatr z szybkością pięciu mil na godzinę, Wenus wschodziła, a Księżyc był niewątpliwie pełny. Z faktów tych możecie wyciągnąć swoje własne wnioski.

Doszedłem do rogu Dziewięćdziesiątej Ósmej Ulicy i zacząłem przechodzić przez jezdnię. Kiedy zszedłem z krawężnika, ktoś wrzasnął do mnie:

— Ciężarówka! Uważaj na ciężarówkę!

Odskoczyłem i rozejrzałem się szybko wokół. Nie było niczego widać w pobliżu. Po upływie całej sekundy ciężarówka ścięła róg na dwóch kołach i nie zważając na czerwone światło pomknęła w stronę Broadwayu.

Gdyby nie ostrzeżenie, uderzyłaby z pewnością we mnie. Słyszeliście już podobne historie, prawda? O dziwnym głosie, jaki ostrzegł ciocię Minnie, by nie wchodziła do windy, która po chwili rzeczywiście runęła w dół. Albo o takim, co powiedział wujkowi Joe, by nie płynął „Titanikiem”.

Na tym zwykle taka historia się kończy. Bardzo bym chciał, by z moją było podobnie.

— Dziękuję, przyjacielu — powiedziałem i rozejrzałem się powtórnie wokół. Oprócz mnie na ulicy nie było nikogo.

— Czy nadal mnie słyszysz? — zapytał głos.

— Jasne — obróciłem się i popatrzyłem podejrzliwie na zamknięte okna mieszkań u góry. — Ale gdzie, do diabła, jesteś?

— Gronish — odpowiedział głos. — Czy to odnośnik? Wskaźnik załamywania się światła. Stworzenie niematerialne. Cień wie. Czy wybrałem właściwie?

— Jesteś niewidzialny? — zaryzykowałem.

— Właśnie.

— Ale kim jesteś?

— Jestem dergiem waliduzjańskim.

— Czym?

— Jestem — otwórz usta trochę szerzej. — Teraz zastanówmy się. Jestem Duchem Przyszłych Świąt. Stworem z Czarnej Laguny. Narzeczoną Frankensteina. Jestem…

— Poczekaj — przerwałem — czy starasz się mi powiedzieć, że jesteś duchem lub stworzeniem z innej planety? — Właśnie, właśnie — odpowiedział derg.

Oczywiście. Teraz wszystko było zupełnie jasne. Każdy dureń mógł zrozumieć, że głos należał do kogoś z innej planety. Był on niewidzialny na Ziemi, ale jego nadzwyczajne zmysły wyczuły niebezpieczeństwo i zdążyły mnie ostrzec.

Zwykłe, codzienne, nadprzyrodzone zdarzenie.

Zacząłem iść bardzo szybko w dół Broadwayu.

— O co chodzi? — spytał niewidzialny derg.

— Absolutnie o nic — odpowiedziałem — poza tym, iż wydaje mi się, że stoję na środku ulicy i rozmawiam z niewidzialnym przybyszem z najodleglejszych części przestrzeni kosmicznej. Przypuszczam, że tylko ja mogę cię słyszeć?

— Tak, naturalnie.

— Świetnie. Czy wiesz, gdzie mogę się znaleźć przez takie zdarzenie?

— Pojęcie, jakie starasz się wyrazić, nie jest dla mnie całkowicie jasne.

— Na oddziale chorych umysłowo. W szpitalu dla obłąkanych. U czubków. Wśród wariatów. Tam kierują ludzi rozmawiających z niewidzialnymi stworami z innych planet. Dzięki za ostrzeżenie… Dobranoc.

Uspokojony, skręciłem na wschód z nadzieją, że mój niewidzialny przyjaciel będzie się dalej trzymał Broadwayu.

— Nie chcesz ze mną rozmawiać? — zapytał derg. Pokręciłem głową (niewinny gest, za który nie mogą cię mknąć) i szedłem dalej.

— Ale przecież musisz — powiedział derg z pewną determinacją. — Prawdziwy kontakt głosowy jest niezmiernie rzadki i szalenie trudny do utrzymania. Czasem udaje mi się przekazać ostrzeżenie tuż przed momentem zagrożenia, ale później połączenie znika.

Tak więc uzyskaliśmy wyjaśnienie na przeczucie cioci mnie. Niemniej jednak nadal nie chciałem mieć z tym nic wspólnego.

— Warunki mogą być niekorzystne przez następne sto lat — ubolewał derg.

Jakie warunki? Pięć monet i trzy klucze obijające się o siebie, w czasie gdy wschodziła Wenus? Być może jest to warte zbadania, ale nie przeze mnie.

Nigdy nie udowodnisz rzeczy ponadnaturalnych. Wystarczająco dużo ludzi wyplata koszyki lub odpoczywa w kaftanach bezpieczeństwa. I po co ja tam jeszcze?

— Zostaw mnie w spokoju — powiedziałem. Nadchodzący policjant dziwnie spojrzał na mnie. Uśmiechnąłem się chłopięco i pospieszyłem dalej.

— Rozumiem twoją sytuację — namawiał derg — ale kontakt… jest w twoim najlepszym interesie. Pragnę ochraniać cię od niezliczonych niebezpieczeństw ludzkiej egzystencji.

Nie odpowiedziałem nawet.

— Cóż — rzekł derg — nie mogę cię zmuszać. Będę musiał zaoferować swoje usługi gdzie indziej. Do widzenia, przyjacielu.

Skinąłem grzecznie głową.

— Na koniec jeszcze jedno — powiedział. — Nie korzystaj jutro z metra między południem a 13.15. Do widzenia.

— Co? Dlaczego?

— Ktoś zginie na stacji Columbus Circle wepchnięty pod pociąg przez tłum. Ty, jeśli tam będziesz. Cześć.

— Ktoś zginie jutro? — zapytałem. — Jesteś pewien?

— Oczywiście.

— Czy będzie o tym w gazetach?

— Wydaje mi się, że tak.

— I wiesz z góry o wszystkich takich rzeczach?

— Potrafię przewidzieć wszystkie zagrożenia przemieszczające się ku tobie w czasie. Jedynym moim pragnieniem jest ochronienie cię przed nimi.

Zatrzymałem się. Dwie nadchodzące dziewczyny zaczęły chichotać słysząc mnie mówiącego do siebie. Ruszyłem dalej.

— Posłuchaj — szepnąłem — czy możesz poczekać do jutrzejszego wieczora?

— I pozwolisz mi być swoim opiekunem? — zapytał derg ochoczo.

— Odpowiem jutro — odrzekłem. — Po przeczytaniu wieczornych gazet.

Notatka była, rzeczywiście. Przeczytałem ją w moim wynajętym pokoju na Sto Trzynastej Ulicy. Mężczyzna popchnięty przez tłum, stracił równowagę i spadł na tory prosto pod koła nadjeżdżającego pociągu. Dało mi to dużo do myślenia podczas oczekiwania na pojawienie się mojego niewidzialnego opiekuna.

Nie wiedziałem, co robić. Jego chęć do ochraniania mnie wyglądała na dość szczerą. Ale nie mogłem się zdecydować, czy takiej opieki rzeczywiście pragnę. Kiedy godzinę później derg skontaktował się ze mną, cała sprawa podobała mi się jeszcze mniej i powiedziałem mu o tym.

— Czy mi nie ufasz? — spytał.

— Chcę tylko prowadzić normalne życie.

— Jeżeli będziesz miał w ogóle jakieś życie — przypomniał mi. — Ta ciężarówka ostatniego wieczora…

— To była rzecz wyjątkowa, zdarzająca się tylko raz w życiu.

— Właśnie raz w życiu się umiera — powiedział derg uroczyście. — Było też metro.

— To się nie liczy. Nie planowałem dzisiaj jazdy metrem. — Ale nie było przyczyny, abyś tego nie zrobił. To jest istotne. Tak jak nie ma powodu, byś na przykład nie wziął prysznicu w ciągu następnej godziny.

— Dlaczego nie miałbym wziąć?

— Panna Flyun — rzekł derg — mieszkająca na końcu korytarza, właśnie skończyła się kąpać w łazience na tym piętrze i zostawiła roztapiający się kawałek różowego mydła na różowych kaflach posadzki. Poślizgnąłbyś się i skręcił nadgarstek.