Po raz pierwszy zrozumiałem, jak obcy w swej naturze był ten przybysz z zewnątrz.
— Nie dla mnie — odpowiedziałem. — Wynoś się.
— Ryzyko zwiększyło się — argumentował derg — ale moja zdolność do wykrywania go jest bardziej niż wystarczająca. Jestem szczęś1iwy, starając się je zniwelować. Moja obecność przedstawia dla ciebie coraz większą wartość.
Pokręciłem głową.
— Wiem, co będzie dalej. Liczba zagrożeń w moim życiu będzie się stale zwiększać, nieprawdaż?
— Wcale nie. Jeżeli chodzi o tego rodzaju przypadki, osiągnąłeś już ilościowy limit.
— Co to właściwie ma oznaczać?
— Znaczy to, że w przyszłości nie będzie się już zwiększała liczba niebezpieczeństw, których musisz unikać.
— Świetnie. A teraz może będziesz tak uprzejmy i wyniesiesz się stąd do cholery.
— Ale przecież właśnie ci tłumaczę…
— Rozumiem. Bez dalszego zwiększania, tylko to, co było… Ale słuchaj, jeśli zostawisz mnie samego, moje pierwotne otoczenie powróci, prawda? I razem z nim moja poprzednia liczba zagrożeń.
— Stopniowo — zgodził się derg — jeżeli tego dożyjesz.
— Zaryzykuję.
Derg milczał przez chwilę. W końcu powiedział:
— Nie mogę pozwolić na oddalenie mnie. Jutro…
— Nie mów nic. Będę unikał tych wypadków na własną rękę.
— Nie myślałem o wypadkach.
— A o czym?
— Naprawdę nie wiem, jak ci to powiedzieć — jego głos był zmieszany. — Tłumaczyłem ci, że nie będzie ilościowej zamiany. Nie wspomniałem o zmianie jak o ściowej.
— O czym ty mówisz?! — krzyknąłem.
— Staram ci się wyjaśnić — odpowiedział derg — że gamper czyha na ciebie.
— Kto? Co to za kawały?
— Gamper jest tworem z mojego środowiska. Wydaje mi się, że przyciągnął go twój wzmożony, dzięki mnie, potencjał unikania niebezpieczeństw.
— Do diabła z gamperem i do diabła z tobą!
— Jeżeli się pojawi, staraj się przepędzić go używając jemioły. Żelazo jest również często skuteczne, jeżeli zetknie się z czymś miedzianym. Także…
Rzuciłem się na łóżko i schowałem głowę pod poduszkę. Derg zrozumiał. Po chwili mogłem wyczuć, że opuścił mnie.
Jakim idiotą byłem! My, mieszkańcy Ziemi, mamy jedną wadę: bierzemy to, co nam oferują, nie zważając na to, czy naprawdę tego potrzebujemy, czy też nie. W ten sposób można sobie przysporzyć masę kłopotów.
Tymczasem jednak derg odszedł i moje najgorsze zmartwienia się skończyły. Będę przez pewien czas ostrożny, pozwolę, by te sprawy same się jakoś ułożyły. Za parę tygodni, być może już…
Wydało mi się, że słyszę jakiś szum. Usiadłem na łóżku. W kącie pokoju było dziwnie ciemno, a jednocześnie poczułem na twarzy zimny podmuch. Szum stał się głośniejszy, nie szum właściwie, ale śmiech, cichy i monotonny.
W takiej chwili nikt nie musiał mi wyjaśniać sytuacji. — Derg! — krzyknąłem. — Wydostań mnie z tego.
Zjawił się.
— Jemioła. Machaj nią w kierunku gampera.
— Skąd, do cholery, wezmę jemiołę?
— Żelazo i miedź w takim razie!
Skoczyłem do biurka, złapałem miedziany przycisk do papierów i rozglądałem się rozpaczliwie za czymś żelaznym, by zetknąć to z miedzią. Przycisk wyrwano mi z rąk. Złapałem go, nim spadł na podłogę. Wtedy dojrzałem pióro wieczne i przytknąłem stalówkę do przycisku.
Ciemność rozproszyła się. Uczucie chłodu znikło. Zdaje się, że zemdlałem.
Godzinę później derg rzekł triumfalnie:
— Widzisz? Potrzebujesz mojej ochrony.
— Chyba tak — odparłem apatycznie.
— Będziesz potrzebował paru rzeczy — powiedział derg — tojad żółty, amarant, czosnek, ziemia cmentarna. — Ale przecież gamper zniknął?!
— Tak. Jednak grajlersy pozostały. Potrzebujesz też ochrony przed lipsami, figsami i melgerizerem.
Zrobiłem więc listę ziół, wyciągów i specyfików. Nie trudziłem się już, by spytać go o powiązanie rzeczy nadprzyrodzonych z botaniką. Moje dostosowanie się do sytuacji było już pełne i całkowite. Duchy i zjawy? Czy też istoty pozaziemskie? Jedno i to samo, powiedział, i zrozumiałem, co miał na myśli. Z zasady zostawiają one nas w spokoju. Jesteśmy na innych poziomach percepcji, a nawet istnienia. Do czasu, aż jakiś człowiek okaże się głupi na tyle, by zwrócić na siebie uwagę.
Teraz byłem dla nich zwierzyną, na którą się poluje. Niektóre z nich chciały mnie zniszczyć, inne ochronić, ale żaden nie dbał o mnie, nawet derg. Były zainteresowane wyłącznie moją wartością w tej grze, w tym polowaniu, jeżeli tak to można nazwać.
A sytuacja wynikła z mojej winy.
Przecież miałem do dyspozycji całą wiedzę rasy ludzkiej, tę straszliwą rasową nienawiść do czarownic i duchów, irracjonalny strach przed innym życiem. Bo przecież moja przygoda rozgrywała się już tysiące razy i historia wciąż się powtarza — o tym, jak człowiek zajmuje się dziwnymi sztukami i wywołuje demona. W ten sposób zwraca na siebie uwagę — a to najgorsza rzecz ze wszystkich.
Tak więc byłem nierozerwalnie związany z dergiem, derg ze mną. To znaczy do wczoraj. Teraz bowiem jestem rowu zdany wyłącznie na siebie.
Przez parę tygodni panował spokój. Prosty sposób eotwierania drzwi od szafy chronił mnie przed figsami. ipsy były bardziej niebezpieczne, ale oko ropuchy powstrzymywało je, jak się wydaje, melgerizer zaś był groźny tylko podczas pełni księżyca.
— Jesteś w niebezpieczeństwie — powiedział wczoraj derg.
— Znowu? — spytałem ziewając.
— Trang nam zagraża.
— Nam?
— Tak, zarówno mnie, jak i tobie, bo nawet derg musi narażać się czasem na ryzyko i niebezpieczeństwo.
— Czy ten trang jest bardzo groźny?
— Niezmiernie.
— Cóż, co mam więc zrobić? Skóra węża nad drzwiami? Pentagra?
— Nic z tych rzeczy — odpowiedział derg. — Tranga neutralizuje się na odwrót. Chodzi o unikanie pewnych czynności.
Musiałem już unikać tylu rzeczy, że jeszcze jedno ograniczenie nie wydawało się mieć znaczenia.
— Czego nie powinienem robić?
— Nie możesz lesnerować — odpowiedział derg.
— Lesnerować — skrzywiłem się. — Co to oznacza? — Z pewnością wiesz. Jest to przecież zwykła, codzienna, ludzka czynność.
— Prawdopodobnie znam ją pod inną nazwą. Powiedz mi jaką.
— Dobra. Lesnerować to znaczy… — przerwał gwałtownie.
— Co?
— On jest tutaj. Trang.
Cofnąłem się pod ścianę. Wydawało mi się, że wyczułem lekki powiew kurzu, ale mogły to być tylko napięte nerwy.
— Derg! — wrzasnąłem. — Gdzie jesteś? Co mam robić? Usłyszałem jęk i dźwięk przypominający zamykanie się szczęk.
Derg krzyknął nagle:
— Złapał mnie!
— Co mam robić? — wrzasnąłem znowu.
Nastąpił nieprzyjemny dźwięk rozgniatania. Potem ledwo słyszalny głos derga:
— Nie lesneruj!
I nastąpiła cisza.
Siedzę więc teraz twardo w mieszkaniu. W przyszłym tygodniu samolot rozbije się w Birmie, ale nie powinno mi to zaszkodzić w Nowym Jorku. A figsy w żaden sposób nie mogą zrobić mi krzywdy. Nie mogą, jeżeli drzwi od szafy będą zamknięte.