— Tak — zaśmiał się Potter, w systemie o wzrastającym determinizmie napotykamy na coraz silniejszy indeterminizm. Równie dobrze można twierdzić, że gdy niemowlakowi rosną zęby…
— No cóż, oni tak myślą. ONI! — Tym gorzej. Sądzę, iż natura nie lubi, aby ingerowano w jej dzieło.
Potter ciągle patrzył w ekran. Z niewiadomych przyczyn powróciły mu wspomnienia z początku studiów medycyny, z tego dnia, w którym dowiedział się, że jego genotyp jest bardzo podobny do genotypu Nadludzi. Odkrył, iż ziarno nienawiści, które wtedy schował głęboko w sercu, przemieniło się teraz w cyniczną tolerancję zabarwioną czarnym humorem.
— Zastanawiam się, dlaczego wezwano właśnie pana? — spytał głos.
— Bo byłem najbliżej — mruknął Potter. — Zrobię, co będę mógł.
— W takim razie wszystko zależy od sposobu, w jaki załatwi pan sprawę. Musi pan zbadać tę „zewnętrzną” interwencję…
— Proszę nie udawać durnia — uciął Potter. — Niech pan zajmie się swoją robotą, a my naszą. Przerwał brutalnie połączenie i rzucił aparat na biurko. — Diabli nadali! — podrapał się w potylicę.
Srengaard jeszcze raz spróbował przełknąć ślinę. Nigdy do tej pory nie słyszał, żeby wysłannik z Centrum mówił z tak brutalną szczerością.
— Zaszokowałem pana, nieprawdaż Sren? — spytał Potter opuszczając nogi na ziemię.
Tamten zażenowany wzruszył ramionami.
Potter przyjrzał się swojemu koledze. Zdolny człowiek, wybitny chirurg. Srengaardowi brakowało jednak wyobraźni i zmysłu odkrywcy. Z tego powodu pozostał tylko anonimowym instruktorem.
— Sren, jest pan swój gość — powiedział Potter. — Godny zaufania, tak jest napisane w pańskich aktach, godny zaufania — powtórzył. — Tak pana zrobiono. W tej dziedzinie zresztą jest pan niezastąpiony.
Z wypowiedzi Pottera Srengaard przyjął do wiadomości tylko komplement.
— To przyjemne czuć się docenionym, ale…
— Praca na nas czeka.
— To nie będzie łatwe. Teraz…
— Czy uważa pan „interwencję zewnętrzną” za zjawisko naturalne? — spytał nagle Potter.
— Ja… chciałbym wierzyć, że ten fenomen nie został spowodowany przez żadnego agenta…
— Chciałby pan zdać się na przypadek, niepewność i Heisenberga. Słynna zasada niepewności: nasza babranina daje pewne rezultaty, ale w rzeczywistości wszystko zależy od kaprysu natury.
— To nie jest dokładnie to, co chciałem powiedzieć. — Nutka agresji zawarta w wypowiedzi Pottera ubodła Srengaarda do żywego. — Chciałbym wykluczyć wszelką interwencję czynników nadprzyrodzonych.
— Nie chce mi pan chyba powiedzieć, że obawia się zaklęć jakiegoś bóstwa.
Srengaard odwrócił wzrok.
— Przypominam sobie, że na jednym z pańskich wykładów powiedział pan, że trzeba być zawsze gotowym na spotkanie rzeczywistości całkiem innej niż ta, którą opisano w książkach.
— Ja to powiedziałem?
— Tak.
— Jest więc coś innego. O co tu chodzi? Jest coś, co ucieka przed naszymi instrumentami, co nigdy nie słyszało o Heisenbergu, coś co nigdy nie zaznało niepewności? Co działa — Potter zniżył głos — bezpośrednio… Co „naprawia” nasze błędy? — przechylił głowę. — Ach! Heisenberg musi się przewracać w grobie.
Srengaard spojrzał z uwagą na Pottera — ten wyraźnie nabijał się z niego. — Heisenberg przypomniał nam o granicy naszych możliwości — zaczął niepewnie.
— Właśnie, przypadek istnieje. Ot, czego nas nauczył. Pewnego dnia napotykamy zjawisko, którego nie możemy ani zinterpretować, ani zrozumieć, ani sklasyfikować. W zasadzie Heisenberg przygotował nas do dzisiejszego dylematu — Potter spojrzał na zegarek, który nosił na palcu, i na nowo zwrócił wzrok na kolegę. — Mamy tendencje do interpretowania rzeczywistości otaczającej nas przez filtr intelektualny, który ukształtowało nasze wychowanie. Tak więc, nasza epoka widzi wszystko oczami Heisenberga. Ale przyjmując, że miał on rację, jak mamy zdecydować, czy nowy nieznany fenomen jest przypadkiem, czy przejawem woli boskiej? Niezła łamigłówka, prawda?
— Wydaje mi się, że mimo wszystko dobrze sobie radzimy — powiedział Srengaard.
Ku jego zdziwieniu, Potter wybuchnął śmiechem. Odrzucił głowę do tyłu i zarechotał tak, że aż całym ciałem wstrząsnęły drgawki.
— Sren, jest pan wspaniały — powiedział ocierając łzy. — Szczerze mówiąc, bez ludzi takich jak pan, nadal bujalibyśmy się na ogonach i uciekali przed tygrysami szablozębymi.
— Co myśli SB o wyrównaniu poziomu argininy? — spytał Srengaard zaciekle walcząc, by nie pokazać po sobie złości.
Potter zmierzył wzrokiem twarz swego rozmówcy.
— Nie doceniłem pana? Chce pan przeprosin, o to chodzi?
Srengaard wzruszył ramionami. Uważał, że Potter cudacznie się dzisiaj zachowuje. Chirurg reagował w zadziwiający sposób i dawał się ponieść emocjom.
— Wie pan co tym myślę? — spytał raz jeszcze.
— Przecież słyszał pan Maxa — Potter machnął ręką. A więc to naprawdę był ALLGOOD! — przemknęło Srengaardowi.
— Rzecz w tym — ciągnął dalej Potter — że Max zupełnie się myli. On myśli, że modelowanie genetyczne jest czymś naturalnym. Dla nich natura nie może być zredukowana do mechanicznej wymiany, a co za tym idzie do inercji. Niemożliwe jest zatrzymanie jej ruchu, rozumie pan? Tymczasem Natura jest złożona z systemów rozszerzających się, energia poszukuje formy.
— Rozszerzający się system?
Potter podniósł oczy na zaciekawioną twarz kolegi. Pytanie to przypomniało mu, iż pomiędzy poglądami tych, którzy żyli blisko Centrum i tych, którzy znali świat Nadludzi tylko od strony oficjalnych informacji otrzymywanych stamtąd, istniała przepaść.
Różnica między mną a nim — pomyślał Potter — jest taka, jak między Nadludźmi i nami. Podobnie jest ze Sterylami i Zapładniaczami. Jesteśmy odcięci jedni od drugich. Żaden z nas nie ma przeszłości. Oprócz Nadludzi oczywiście. Ale każdy z nich ma przeszłość indywidualną, całkowicie egoistyczną, i bez pamięci…
— Tak, system rozszerzający się — potwierdził głośno. — Dla nich od mikro- do makrokosmosu wszystko jest całkowicie uporządkowane. Sam pomysł materii bezwładnej wydaje się im bezsensowny. Wszystko, co istnieje, pochodzi ze zderzeń o różnej energii. Ciężko jest nawet dobrać słowa, bowiem energia może przybrać niezliczone formy. Wszystko zależy od punktu widzenia obserwatora, a każdej jego zmianie towarzyszy zmiana praw. Istnieje więc nieskończona ilość praw. Każde zależy od odmiany punktu widzenia i obserwowanego zjawiska. W systemie rozszerzającym się, to coś przybyłe z zewnątrz jest tylko fluktuacją fali. Zbulwersowany tym, co usłyszał, Srengaard zamilkł. Wszystkie pytania, które mógł sobie postawić na temat Wszechświata, otrzymały teraz, jak się zdawało, pewne wyjaśnienie.
— A więc taką wiedzę zdobywa się pracując w Centrum? — zapytał w końcu.
— To pana zupełnie zaskoczyło, prawda? — Potter wstał. — Genialny pomysł! — zachichotał. — To niejaki Diderot wpadł na to. Żył w okolicach 1750 roku. A teraz odgrzewają nam go w kawałkach. Co za mądrość!
— Czy ten Diderot był jednym z nich?
Potter westchnął ciężko. Brak wiedzy historycznej czasami może okazać się tragiczny. W tej samej chwili jednak zapytał siebie, jaką wiedzę pozwolono zdobyć jemu samemu?
— Diderot był jednym z nas — warknął. Srengaard spojrzał na niego zupełnie zszokowany. Takie bluźnierstwo zaparło mu dech w piersiach.
— Tak więc wróciliśmy do wyjściowej zasady — powiedział chirurg. — Natura nie lubi, by ingerowano w jej dzieła.