Выбрать главу

Marina Diaczenko, Siergiej Diaczenko

Odźwierny

Tom I cyklu Tułacze

Przełożył Witold Jabłoński

Część pierwsza. Objawienie

Lart wybierał się wczesną wiosną w jedną ze swoich podróży – jak zwykle nieoczekiwanie i jak zawsze pospiesznie.

Cały dzień przed jego odjazdem przeszedł jak w gorączce. Lart był ponury, co często mu się zdarzało, a także roztargniony, co nie zdarzyło się mu jeszcze nigdy. Parę razy zamierzał coś do mnie powiedzieć i milknął rozdrażniony. Denerwowało mnie to.

Wyjechał o świcie, pozostawiając mi mnóstwo instrukcji. Miałem załatwić parę drobnych spraw we wsi, doprowadzić dom do porządku, spakować podróżny kuferek i spotkać się wieczorem w porcie z moim panem, by wsiąść na statek o zachodzie słońca.

Spuszczony z oka, odetchnąłem swobodniej.

Wybrać się do wioski nie było trudno. Nazywali mnie tam „uczniem czarnoksiężnika”, a coś takiego znacznie ułatwia życie. Głupio wyjaśniać każdemu z osobna, że nigdy nie byłem jego uczniem. Raczej sługą, pokojowcem, ochmistrzem i chłopcem na posyłki w jednej osobie, wszystkim, tylko nie uczniem. Tym niemniej we wsi witali mnie jak jakiegoś wielmożę i karczmarz nalewał mi na kredyt.

Powróciłem do domu na wzgórzu, zastanawiając się nad różnymi sprawami. Doszedłem do sensownego wniosku, że zdążę po drodze do portu pożegnać się z Danną. Ta myśl dodała mi otuchy, toteż wkrótce wszystkie pokoje błyszczały czystością. Kuferek prawie urwał mi rękę, kiedy wytaszczyłem go do przedpokoju.

I właśnie w przedpokoju przypomniałem sobie ostatnie polecenie.

Wkładając nogę w strzemię, Lart zmarszczył się boleśnie, zawahał (rzecz niesłychana!) i wydobył z kieszeni kartkę złożoną we czworo.

– Tak… – burknął rozdrażniony. – Kiedy słoneczne promienie dosięgną studni, przeczytaj to uważnie na głos w przedpokoju. Nie powinieneś niczego przegapić i musisz zdążyć punktualnie na przystań, nie wdając się w zbędne gadki po drodze. To wszystko.

W owym poleceniu nie było niczego nadzwyczajnego, podobne wypełniałem wcześniej. Oczywiście przyjemnie było wyobrażać sobie, że się jest magiem, lecz prawdę mówiąc, nie gorzej ode mnie sprawiłaby się także papuga, gdyby tylko umiała czytać…

W holu panował półmrok, jako że klienci czarownika powinni natychmiast odczuć odpowiednią dozę lęku.

Sam go odczuwałem, kiedy po raz pierwszy przekroczyłem próg tego domu. Wszystko zaczęło się od tego, że półeczka na buty ugryzła mnie w kostkę… Czegoś takiego szybko się nie zapomina.

Postawiłem kuferek u drzwi.

W suficie znajdował się okrągły świetlik, przez który w słoneczne dni wpadał wąski, ostry snop promieni, prosty jak drut. Przemieszczał się w ciągu dnia od wiszących nad wejściem jelenich rogów do znajdującego na przeciwległej ścianie gobelinu.

Na gobelinie myśliwi z sokołami na rękawicach dęli w trąbki, pod nim zaś wystawała prosto ze ściany osobliwie nieprzyjemna, cuchnąca pleśnią studzienka. Słoneczny promień zazwyczaj zaglądał do niej po południu. Ten moment właśnie miał na myśli Lart, wydając polecenie.

Odstawiwszy kuferek, usiadłem w fotelu po lewej stronie drzwi i czekałem, aż magiczny promień spełznie niespiesznie z dywanu i wpłynie na szarą krawędź studzienki.

Czas mijał, wypoczywałem po trudach porannych, cieszyłem się czekającą mnie podróżą i rozglądałem po doskonale mi znanych kątach tego domu.

Na wprost przede mną rozciągała się tak zwana kosmata plama: w tym miejscu ciągle odrastała wełna na wzorzystym dywanie i do moich obowiązków należało strzyc ją regularnie, zrównując z powierzchnią. Ostrzyżoną wełnę zbierałem do płóciennego woreczka z nadzieją, że kiedyś zrobię sobie z niej szalik.

Po mojej prawej stronie, na ścianie z drugiej strony drzwi wisiało lustro, które obchodziłem zawsze z daleka, a kurz z niego ścierałem odwrócony. Było posłuszne Lartowi jak wierny pies, chętnie pokazywało ze wszystkich stron jego odbicie i według mnie, pomagało mu zawiązywać chustę na szyi. Nigdy nie odbijało mojej postaci, lubiło za to straszyć przerażającymi i wyjątkowo nieprzyjemnymi obrazami. Obecnie było czarne, jak powierzchnia stawu w mrocznej dolinie.

Gospodarz nigdy nie otwierał wielkiej szafy, ale każdej soboty przetrząsałem jej zawartość. Najwięcej zachodu było z żelaznymi listwami, które trzeba było polerować szmatką.

Pokraczne dziwadło w kącie nazywało się wieszakiem. Trudno powiedzieć, do czego był bardziej podobny, do uschłego drzewa, czy też szkieletu jakiegoś dziwacznego stworzenia. Trzy lata temu podarował to urządzenie Lartowi jeden z kolegów czarodziejów. Pamiętam, że miałem nadzieję, iż gospodarz schowa je do komórki, on jednak kazał ustawić je na widocznym miejscu i wieszać na nim płaszcze naszych gości. Okazało się przy tym, że w domu pełnym przeróżnych cudactw, wieszak ten był czymś najdziwniejszym. Lart wyróżniał go zdecydowanie spośród pozostałych przedmiotów. Oglądał się nań, przechodząc, ze złowieszczym uśmiechem, a ostatnio zbeształ mnie strasznie, że zanadto go obciążyłem. Taki jest Lart: trudno przewidzieć, co mu strzeli do głowy.

Teraz na powykręcanym konarze wisiała tylko moja złoto-turkusowa kurtka, kupiona jesienią od wędrownego przekupnia. Lart coś tam zawarczał na temat mego gustu, ale Dannie bardzo się podobała.

Moje myśli prędko pobiegły ku Dannie, najładniejszej dziewczynie we wsi. Jestem tutaj obcy, niezbyt przystojny ani specjalnie silny, ale ona wybrała właśnie mnie, dlatego że jestem „uczniem czarnoksiężnika”, to znaczy ze względu na moje wyjątkowe zdolności. Cieszyłem się z tego w duchu, dopóki nie ujrzałem, że promień słoneczny niebezpiecznie przesuwa się poza studzienkę.

Zdążyłem pokryć się potem, zanim znalazłem w kieszeni kartkę złożoną we czworo.

Oczywiście Lart nie zapisał jej czarodziejskimi runami, lecz wyraźnymi, starannymi literami jak w podręczniku, żeby nawet głupek mógł je odczytać. Mimo wszystko nieźle łamałem sobie język, zanim doczytałem do połowy, a kiedy doczytałem, pożałowałem, że to zrobiłem. Powietrze wokół zgęstniało, zabrzęczało i zadrgało jak nad ogniskiem. Wykrzykiwałem w panice niezrozumiałe dźwięki, prawie siebie nie słysząc. Zaklęcie kończyło się rozkazującym okrzykiem, który Lart zaznaczył wykrzyknikiem. W moim wykonaniu wyszedł jak pisk przyduszonego kociaka. Kiedy zaś ten pisk ucichł…

Od dłuższej chwili coś mi przeszkadzało, widziane kątem oka. Energicznie odwróciłem głowę i zobaczyłem, że wieszak wygina się od góry do dołu, jakby wstrząsany konwulsjami. Różne rzeczy widziałem, służąc u Larta, ale to, wierzcie mi, było naprawdę straszne. Zanim zdążyłem wydobyć krzyk ze ściśniętego gardła, w miejsce wieszaka zwalił się na podłogę jakiś człowiek.

W pierwszej chwili nie zdawałem sobie sprawy, że jest człowiekiem. Leżał bezforemną masą na wzorzystym dywanie, ja zaś stałem w przeciwległym kącie, bojąc się ruszyć. I pomyśleć, że ten wieszak sterczał w przedpokoju aż trzy lata…

Człowiek poruszył się, poderwał gwałtownie i spojrzał na mnie wzrokiem szaleńca. Cofnąłem się. Stanął na nogi i przeniósł spojrzenie na swoje ręce. W prawej ściskał moją złoto-turkusową kurtkę. Wybełkotał coś i próbował ją odrzucić z odrazą, lecz palce go nie słuchały. Lewą dłonią rozwarł więc palce prawej i rzucił kurtkę w kąt, jak coś wyjątkowo wstrętnego, aż drobniaki z kieszeni rozsypały się po całym przedpokoju. Znowu spojrzał na mnie – w jego oczach nie było nawet cienia myśli – i znowu popatrzył na ręce, po czym zaczął obmacywać się od stóp do głów, coraz głośniej pomrukując, aż zachichotał albo może zapłakał i osunął się po ścianie z powrotem na dywan.