Owej nocy, po raz pierwszy od dawna, Marran spał w puchowej pościeli. Był całkowicie upojony, nie tyle cierpkim winem, płynącym strugami podczas obfitej kolacji, lecz przede wszystkim okazywanym mu trwożliwym hołdem. Po tylu ciężkich chwilach, utwierdziwszy się na nowo w dobrym mniemaniu o sobie, usypiał z uśmiechem zadowolenia na spękanych wargach.
W głowie czuł przyjemny zamęt. Czysta pościel pachniała świeżo skoszoną trawą, za oknem zaś niebo jaśniało powoli i gasły gwiazdy. Raul westchnął głęboko, zamknął zmęczone oczy i odwrócił się na bok, opierając policzek na zgiętym łokciu…
Bezwładne ręce, drętwe kolana, duszny zapach mokrych płaszczy i kurtek, leniwa mucha wędrująca po policzku… a raczej po miejscu, w którym powinien znajdować się policzek… Otwierają się drzwi wejściowe. Wieje od nich przejmującym chłodem, ciągnąc po zdrożonych nogach. Nienawistny włochaty stwór wali się na niego ołowianym ciężarem, przygniata dłonie do ziemi…
Raul zerwał się, chwytając spazmatycznie powietrze, cały drżący i oblany potem, przytłoczony okropnym wspomnieniem.
Za oknem wschodziło słońce.
Był wieczór. Lart siedział przy klawesynie.
Miał taki stary, piękny instrument, dzieło wielkiego mistrza, kruche dzieło sztuki, wydające niezwykły dźwięk. Nie potrafił jednak na nim grać.
Oczywiście mógł sprawić, żeby klawesyn grał samodzielnie, a wówczas w bibliotece, gdzie się znajdował, słychać było przedziwne koncerty.
Kiedy jednak mego pana ogarniał romantyczny nastrój, zapalał świece, stawiał na pulpicie pierwsze z brzegu nuty, siadał na obrotowym taborecie i naciskał w zadumie kolejne klawisze, wsłuchując się uważnie w dzikie, niezborne dźwięki, które były tego wynikiem.
Dźwięki te docierały donośnie do sąsiadującej z komnatą jadalni, gdzie przecierałem aksamitną szmatką złoty serwis na sto cztery osoby.
Jadalnia była obszernym pomieszczeniem o łukowatym sklepieniu. Tonęła w półmroku. Pośrodku stał wielki stół, którego drugi koniec ginął w ciemności. Z portretów na ścianach spoglądali pogardliwie spod przymrużonych powiek przodkowie Larta, wszyscy zresztą podobni do niego jak wycięci z kartonowego szablonu. Wąskie okna były na zawsze przesłonięte ciężkimi, masywnymi, aksamitnymi portierami, przyozdobionymi złotymi chwostami. Frędzle żyły swoim własnym życiem: drżały, falowały i poruszały się chwiejnie jak wodorosty na dnie. Widziałem raz na własne oczy, jak jeden z owych chwostów pochwycił i zjadł muchę.
Dręczony przez Larta instrument pojękiwał żałośnie. W zamyśleniu przecierałem szmatką płaską taflę mętnego zwierciadła. Dla zabawy pokazałem język swemu odbiciu. Potem zmarszczyłem twarz w grymasie odrazy, tak często pojawiającym się na obliczu mego pana. Udało mi się zmałpować go całkiem nieźle.
Ośmielony, postanowiłem przybrać wyraz mrocznego rozmarzenia, z jakim Lart siedział przy klawesynie. Zwinąłem się od tego ze śmiechu, potem zaś groźnie ściągnąłem brwi. Tutaj natrafiłem na problem, ponieważ jedna z brwi maga była zawsze wyżej. Starając się to naśladować, przybliżyłem się maksymalnie do lustra, spojrzałem na siebie i gwałtownie odskoczyłem.
Za moimi plecami, w głębi jadalni, majaczyła ciemna ludzka sylwetka.
Obejrzałem się i oczywiście nie zobaczyłem nikogo. Mętna lampa ledwie oświetlała najbliżej wiszących przodków czarodzieja.
Starając się opanować strach, zajrzałem ponownie do lustra.
Osobnik, który się w nim odbijał, przybliżał się coraz bardziej, znajdując się obecnie mniej więcej w połowie stołu.
Wrzasnąłem. Lart zaprzestał na chwilę torturowania instrumentu, ale wznowił zaraz brzdąkanie. Zwiałem więc czym prędzej z jadalni, zatrzaskując za sobą drzwi.
Zapomniałem zabrać lampę ze sobą. Na szczęście mój pan grał dalej, co dało mi możliwość orientować się po ciemku.
Wdarłszy się do biblioteki, trochę się uspokoiłem. Lart obdarzył mnie nieuważnym spojrzeniem i wydobył z instrumentu długą, nieskładną frazę. Świece, płonące po bokach pulpitu, wydobywały złote poblaski z grzbietów czarodziejskich ksiąg.
– Mmm… – zacząłem.
Znowu zobaczyłem odbicie tej samej postaci, tym razem w wypolerowanym do połysku wieku klawesynu. Zamarłem z otwartymi ustami.
– Czemu nie anonsujesz? – zainteresował się Lart.
Zamknął zeszyt z nutami i odwrócił się do mnie energicznie na taborecie.
– Dlaczego nie zaanonsujesz gościa?
Nadal nie byłem w stanie wydobyć z siebie ani słowa.
– Witaj, Legiarze – usłyszałem zza pleców.
Mój pan wstał.
– Witaj, Orwinie – odparł, wzdychając. – Obawiałem się, że już cię nie ujrzę.
Orwin, zwany Wieszczbiarzem, miał zwyczaj siedzieć sztywno jak tyka i bezustannie przebierać koniuszkami palców. Lart natomiast lubił głębokie fotele, w których rozwalał się, jak mu się podobało.
– On naprawdę rdzewieje – powtórzył gość po raz nie wiadomo który.
Jego głos zdradzał napięcie, a nawet żałość, jakby mówił o czyjejś nieuleczalnej chorobie.
– Nie dowiedziałeś się niczego nowego – skonstatował beznamiętnie mój pan.
– Nie wierzysz mi…
– Ależ wierzę, choć bez przesady. Wystarczająco, bym – zamiast uciekać na dalekie wyspy – został tutaj, czekając na wieści od ciebie. Jak pragnę fruwać, było to bezpłodne czekanie…
– Mam dla ciebie nowinę! – prawie krzyknął Orwin.
Lart uniósł brew.
– „On naprawdę rdzewieje”. Tylko tyle masz do powiedzenia?
Gość pochylił się. Palce zawirowały dwa razy szybciej.
– Ty mi nie wierzysz, Larcie… Kiedyś tego pożałujesz. Od trzech dni męczy mnie prorocza wizja. Pragnie się objawić.
Zerwał się na równe nogi. Podglądając całą scenę zza półprzymkniętych drzwi, bojaźliwie się cofnąłem.
– Rozpal ogień, Legiarze! – zażądał kategorycznie Orwin. – Będę prorokował!
– Teraz? – upewnił się mój pan.
– Teraz! – twardo oznajmił gość.
Lart zrzucił serwetę z niskiego, okrągłego stolika, znajdującego się w gabinecie. Blat pokrywała gęsta sieć trudnych do odcyfrowania symboli. W centrum stolika sterczały trzy gromnice.
Obaj magowie całkiem o mnie zapomnieli. Ukrywałem się za oparciem fotela gospodarza.
Orwinem trzęsły dreszcze, jak podczas nasilającej się gorączki. Oczy miał błędne. Palce dłoni samoczynnie splatały się i rozplatały.
Lart zerknął spod oka na świece, które zapłonęły w tej samej chwili, przy czym płomienie wygięły się i spotkały się w jednym punkcie dokładnie pośrodku blatu.
Orwin wydobył trzęsącymi się dłońmi spod koszuli złoty medalion. Patrząc uważnie, zauważyłem, że istotnie połowa pokryta jest rdzawym nalotem.
Świece dymiły niczym stos rytualny. Na ścianach tańczyły cienie.
– Zaczynaj – powiedział mój pan.
Orwin, jakby zmagając się ze sobą, podniósł Amulet na wysokość oczu i splątanych płomieni świec. Na jego twarzy odbił się złamany promień światła. Lart wycharczał zaklęcie urywanym głosem. Gromnice zapłonęły sinym blaskiem. Orwin wydał z siebie niski, metaliczny dźwięk, potem zaczął mówić szybko, lecz całkiem wyraźnie:
– Nadchodzi nieszczęście! Wędrowiec podąża zieloną równiną. Ogniu, oświeć me oczy! Góry staną się wąwozami. Ziemia zamieni się w bagno i pochłonie cię… Obcy zagląda do twoich okien i stoi już za progiem. Błagam, nie otwieraj mu! Ogniu, oświeć me oczy! Pęka zasłona niebios… Gdzie wędrowiec z zielonej równiny? Drzewa wyciągają korzenie ku wyrwie, gdzie wcześniej jaśniało słońce… Zagłada czyha tuż za twym progiem… Oświeć me oczy. Widzę… Widzę! Jej tchnienie jest pośród nas. Spójrz tylko, woda zgęstniała, niczym krzepnąca krew… Jej krople spływają z ostrza. Mglista pętla zaciska się na szyi. Zagłada jest pośród nas. Ona… nadciąga!