Zamilkł na moment, wciągnął głęboko powietrze i wypuścił ze świstem.
– Pytaj.
– Czym jest? – zapytał natychmiast mój pan.
– Trzecią Siłą – odparł bez wahania Orwin.
Zadrżałem.
– Czego pragnie? – pytał dalej Lart.
– Ziemia… zamieni się w bagno…
– To już wiem – przerwał mu niecierpliwie gospodarz. – Czego pragnie teraz, czyhając za progiem?
Orwin zawahał się na chwilę.
– Szuka… Odźwiernego.
– Dlaczego?
– Żeby otworzył wrota…
– Jakie wrota?
– Żeby otworzył… Pęka zasłona niebios… Spójrz tylko, woda zgęstniała, niczym krzepnąca krew…
Lart przerwał stanowczo ową litanię zagrożeń.
– Kim jest Odźwierny?
Orwin z trudem chwytał powietrze szeroko otwartymi ustami.
– Jest pośród nas… On… Jest i nie jest magiem.
– Jak to?!
– On… – zaczął Orwin i znowu przerwał.
– No?! – krzyknął Legiar.
Świece zgasły w tej chwili i komnata pogrążyła się w mroku. Proroctwo się na tym skończyło.
Na dziedzińcu za oberżą było słonecznie i pusto. Raul wylegiwał się w cieniu pod płotem. Wprost nad nim, na rozpalonym, południowym niebie wisiała kania szybując na pozornie nieruchomych skrzydłach.
Leżał z rozłożonymi rękoma. Chwilami odczuwał całkiem przyjemny zamęt w głowie. Wydawało mu się, że płynie po zielonym niebie, kania zaś leży z rozłożonymi skrzydłami na niebieskiej trawie w cieniu pod płotem.
– Cicho bądź! Obudzisz go!
Raul drgnął i zbudził się.
Sięgający wcześniej jego stóp cień przesunął się obecnie po kolana. Kania znikła, natomiast za płotem toczyło się najwyraźniej bujne życie, ciche głosy szeptały niespokojnie, a w dziurkach po sękach migały oczy.
– Cicho! – powtórzył ten sam głos, który właśnie obudził Raula.
W górną krawędź płotu wczepiła się mała dłoń i chwilę potem na pierś byłego maga spadł jakiś niewielki, ciemny przedmiot. Marran lekko spuścił oczy. Zobaczył na swej koszuli sporego, leżącego na plecach, brązowego żuka. Przestraszone stworzonko udawało, że jest martwe.
Zza płotu dobiegł przyciszony, triumfalny gwizd.
„Ach, to tak” – pomyślał Raul.
Policzył w myślach do pięciu, leżąc z zamkniętymi oczami, potem powoli, żeby nie wystraszyć obserwatorów, podniósł głowę i rozejrzał się, niby półprzytomnie. Za płotem wstrzymano oddechy.
– Kto mnie wzywał? – gromko zapytał czarownik.
Żuk spadł z jego piersi i poleciał na trawę. Oczęta w szparach bystro zamigotały.
Raul zamarł, jakby nasłuchując. Potem, wydając oburzony okrzyk, ukląkł i pochylił się nad miejscem, w które upadł owad.
– Proszę się odezwać! – zamruczał z trwogą. – Proszę się odezwać, panie Żuku!
W końcu wyłowił ostrożnie dwoma palcami nieszczęsne stworzonko i położył sobie na dłoni. Insekt jak poprzednio nie dawał znaku życia.
„Pora ożyć, przyjacielu” – pomyślał z humorem Raul. Podniósł owada do ucha.
– Co tam? Proszę mówić głośniej!
– Ojej! – odezwał się ktoś za płotem, najwyraźniej zapominając o ostrożności. – To prawdziwy czarodziej!
Raul sposępniał w tej chwili.
– Co? Ależ to oburzające! Złapali pana i wsadzili do ciasnej kieszonki?!
Na ulicy rozległ się tupot spłoszonych nóżek. Widocznie żuk mógł opowiedzieć jeszcze wiele niemiłych rzeczy.
Raul, z trudem wstrzymując śmiech, wyjrzał przez szparę od swojej strony płotu. Pół tuzina malców zbiło się w ciasną grupkę po drugiej stronie ulicy, chowając jeden za drugiego i gotowych w każdej chwili dać drapaka.
– Chodźmy! – rzekł głośno Marran do ukrytego w zaciśniętej dłoni owada. – Zaniosę pana tam, dokąd sobie pan życzy. Proszę mnie prowadzić!
Ruszył szerokimi krokami w stronę furtki.
Kroczył główną ulicą osady, trzymając przed sobą żuka na wyciągniętej dłoni. Wszyscy mieszkańcy, zwłaszcza dziewczyny, a nawet poważne mężatki rzuciły się podlewać kwiaty albo rozwieszać na podwórkach czystą bieliznę, te zaś, które nie wpadły na żaden pomysł, przyciskały twarze do okien, nie śmiejąc odetchnąć.
Dzieciaki poszły w rozsypkę, pozostało ich zaledwie parę.
Pochód zatrzymał się w dole drogi, gdzie leżało stare, powalone drzewo. Wypuszczony na swobodę owad pobiegł po korze i skrył się w jakiejś szczelinie. Raul pożegnał go miłymi słowami. Mali świadkowie tej sceny byli na tyle wstrząśnięci, że porzucili ostrożność i podeszli całkiem blisko. Mężczyzna odwrócił się, a wówczas cofnęli się z lękiem.
Nie więcej niż pół godziny później spokojnie rozmawiali ze sobą, siedząc na leżącym pniu.
– I może pan rozmawiać ze wszyściutkimi zwierzątkami? – pytał z zachwytem piegowaty chłopaczek o imieniu Ferti, będący przywódcą grupy.
Raul skinął głową twierdząco.
– A był pan za morzem? – zainteresował się drugi chłopczyk, miał zadrapany policzek.
– A jak myślisz? – odparł Marran poważnie. – Czyżbym wyglądał na czarownika, który nie bywał za morzem?
– Nie wygląda pan… – speszył się tamten.
– A czy to prawda – wtrącił szczupły młodzik, zwany Findi – że tam mieszkają ludzie z psimi głowami?
– Prawda – potwierdził Raul – ale bardzo daleko.
– A smoki? Latał pan kiedyś na smoku?
– Nie da się latać na smokach – oświadczył twardo mężczyzna. – Smoki są strasznymi, krwiożerczymi stworami. A przy tym bywają zdradliwe. Ich spojrzenie zamienia w kamień, a ich paszcze plują strugami ognia, spalającymi wszystko do cna!
Słuchacze oglądali się bojaźliwie, jakby się chcieli utwierdzić, że w pobliżu nie ma żadnego smoka.
– To znaczy, że nikt nie da im rady? – spytał szeptem nieśmiały Findi.
Raul uśmiechnął się szeroko i triumfalnie.
– Istnieją ludzie, którzy poświęcili całe życie na walkę ze smokami! Pewnego razu byłem… – w tym momencie poczuł nagły przypływ natchnienia.
Dzieciaki pokrzykiwały, zakrywały oczy ze strachu, a w najstraszniejszym miejscu opowieści Findi nawet zatkał sobie uszy. Kiedy Raul zakończył opowieść, cała trójka dochodziła powoli do siebie, będąc pod ogromnym wrażeniem.
– A… olbrzymy? – zapytał niespożyty Ferti.
– Zdarzyło mi się spotkać olbrzymy – potwierdził ochoczo Raul.
– Lepiej nie! – krzyknął spanikowany Findi.
Mężczyzna położył mu ze śmiechem dłoń na ramieniu.
– Nie ma w nich niczego strasznego! Na wypadek spotkania z olbrzymem trzeba mieć przy sobie szczyptę tabaki. Wielkoludy nie znoszą jej zapachu.
– Coś takiego…
– Naprawdę groźni są – podjął Raul, poważniejąc – ludzie zwani magami. Wielu z nich to osobnicy groźni i zawistni. Obawiają się konkurentów i robią wszystko, żeby sprzątnąć ich z tego świata… Dawno temu żyło dwóch czarowników, którzy byli wrogami. Zdarzyło się, że w owych stronach pojawił się trzeci czarodziej, młody, wesoły, przewyższający każdego z nich młodzieńczą mocą. Magowie długo przemyśliwali, jak pozbyć się młodego rywala, aż w końcu zawarli rozejm na jakiś czas. Użyli podstępu, napadli na młodzieńca znienacka i zamienili go w kamiennego lwa…
Wstrzymał oddech. Przypomniał sobie nóż, wbity czubkiem ostrza w blat dębowego stołu. „Staje zakład między Ilmarranienem a Hantem, że Marran wybawi młyn od panów Legiara i Esta, przy czym wielmożny Ilmarranien zachowuje sobie prawo posługiwać się zarówno magią jak i chytrością… Przetnij dłonie!”.
– I co było dalej? – zapytał chłopiec z zadrapaniem.