– Uratuje nas pan, czarowniku? – spytała łamiącym się głosem blada Lina.
Marran poruszał bezgłośnie wyschniętymi wargami.
– Ja… – rzekł w końcu nieswoim głosem – ja…
Nagle, na oczach wszystkich, jego twarz strasznie się zmieniła, jakby poczerniała. Ludzie odskoczyli odeń.
– Oczywiście – powiedział beznamiętnie.
Ruszył przez rozstępujący się tłum, nie odrywając wzroku od kłębów dymu, wiszących nad polem.
Rozbójnicy się nie spieszyli. Dwudziestu tęgich rębajłów jechało główną drogą w długiej, rozciągniętej linii. Chutor podpalili mimochodem, teraz czekała ich najważniejsza robota.
Osada zdawała się wymarła, co wcale ich nie zdziwiło. Zdumiewający był fakt, że szedł im na spotkanie pojedynczy człowiek.
Mogliby przejechać obok niego albo i po nim. Mogliby go usiec po drodze, nie schodząc z siodła.
Łany pszeniczne szumiały, poruszane wiatrem. Kłęby czarnego dymu plamiły słoneczny dzień. Człowiek szedł ku nim, również się nie spiesząc.
Jadący przodem ataman spojrzał nań spod oka. Nie miał zwyczaju specjalnie nad czymś się zastanawiać, ale tym razem nieco się speszył: przedziwnie wyglądał ten bezbronny piechur, idący spokojnie naprzeciw uzbrojonej bandzie. Rozbójnik wstrzymał konia.
– Co to ma być? – zapytał jego przyboczny, jadący tuż za nim.
Ataman, z pozoru wielki chwat, lecz w istocie podszyty tchórzem, chrząknął niepewnie. Coraz bardziej zmniejszała się odległość między jeźdźcami a pieszym.
Końskie kopyta wzniecały tumany kurzu. Człowiek szedł jednostajnym rytmem, jakby poruszany niewidzialną siłą. Podszedł na tyle blisko, że można było ujrzeć jego twarz.
Ataman przymrużył wściekle powieki i wydobył szablę z pochwy. Nadchodzący człowiek patrzył mu prosto w oczy.
Rozbójnicy zaczęli się niepokoić. Idący miał przerażającą, kamienną twarz i nieustępliwe, przenikliwe spojrzenie.
– Co to ma być? – powtórzył przyboczny, teraz już z lękiem.
Jeźdźcy zatrzymali się i zbili w gromadę. Człowiek szedł dopóty, dopóki od kawalkady nie zaczęło go dzielić zaledwie kilka metrów.
Wtedy się również zatrzymał. Jego twarz wyglądała jak brudnoszara maska, lecz oczy płonęły tak nieposkromioną mocą i gwałtownym naporem, że wprawiły zbójców w zmieszanie.
– Czego chcesz, draniu? – krzyknął ataman.
– Precz stąd – rzucił chłodno tamten i dodał kilka gardłowych, przerażająco niepojętych dźwięków: – Zakkurak!…Khari! Akhoroj!
Koń zarżał przestraszony.
– Czarownik! – jęknął ktoś.
– Milczeć! – ryknął ataman.
A jednak za jego plecami nie ustawały szepty: „Mag! Czarnoksiężnik!”.
– Liczę do trzech – oświadczył zimno nieznajomy – dając wam czas na ucieczkę. Raz!
Niepokój narastał. Ataman obejrzał się ze złością, ledwie panując nad koniem.
– Dwa – spokojnie odliczał tamten.
Ataman nie mógł uwierzyć, że pokona ich bezbronny człowiek. Nie widział przy tamtym żadnego oręża, miał zatem ukrytą broń. Inaczej, czy przemawiałby z taką spokojną mocą?
– Dwa i pół – powiedział dziwny człowiek.
Niepokój zamieniał się w panikę. Rozbójnikom wydało się, że oczy nieznajomego rozgorzały złowieszczym ogniem.
– Trzy! – rozległo się jak strzał z bicza.
Ogień, płonący w oczach, pojawił się w dłoniach. Wydobył z kieszeni jasną jak słońce, kulistą błyskawicę i groźnie uniósł ją nad głową.
Ataman cofnął się. Lubił łatwe zdobycze i bał się czarów. Schował szablę do pochwy, zawrócił konia i odjechał, a za nim pozostali.
Człowiek na drodze patrzył w ślad za nimi. Oczy przygasły, twarz była zlana potem. Nadbiegali ludzie z osady, a wiatr przynosił ich triumfalne okrzyki.
Raul spojrzał na słońce bez zmrużenia powiek, potem opadł na drogę. Prezent od małego Findiego, szklana kula, wypadła z mokrej dłoni i zniknęła w pyle.
Daleko od owego miejsca czarnowłosa kobieta nie odrywała oczu od plam krwi na białym obrusie. Plamki żarzyły się i ciemniały jak węgielki w dogasającym ognisku.
Kareta kołysała się ciężko na resorach. Dla postronnych obserwatorów był to z pewnością wspaniały pojazd. Obity wewnątrz jedwabiem i aksamitem, był także szczodrze pozłocony na zewnątrz, a pozłota owa błyszczała na milę.
Lart z jakiegoś powodu potrzebował właśnie takiej karety, złotej i masywnej, zaprzężonej w szóstkę dobrze wypasionych, karych rumaków.
W środku siedziałem ja, wystrojony od stóp do głów. Miałem na sobie czarny, aksamitny kaftan wyszywany srebrną nicią. W życiu jeszcze nie wkładałem na siebie niczego takiego. Obok na siedzeniu leżał kapelusz z pióropuszem i szpada w ozdobnej rękojeści.
Lart, odziany w coś na kształt liberii, siedział na koźle i powoził. Wcześniej zakazał mi nazywać się swoim panem i zwracać się doń po imieniu. Teraz ja byłem wędrownym magiem, on zaś moim sługą.
Tak oto wyruszyliśmy w drogę po pamiętnej wizycie Orwina Wieszczbiarza.
Wspaniała odmiana cieszyła mnie cały tydzień, później odczułem nieznośną tęsknotę.
Lart okazywał się najbardziej gadatliwym służącym na świecie, ledwie tylko zajechaliśmy na postój lub spotkaliśmy innych podróżnych. Pewnego razu flirtował z prześliczną wieśniaczką, którą postanowił podwieźć na koźle. Siedząc w karecie, słuchałem ich pogawędki i obgryzałem paznokcie. Gadali o kwiatkach, oczętach i usteczkach, o jej wiejskich przyjaciołach i przyjaciółkach, a przy okazji stangret wyjaśnił, że nie ma prawdziwych czarowników, chyba że w baśniach. Kiedy wreszcie dowiózł ją na miejsce i pomachał na pożegnanie, wychyliłem się z okna po pas i uświadomiłem sobie ponuro, jaką przewagę daje memu panu owa przebieranka. Zamyślony Lart dał mi znak, abym się schował, potem zaś milczał przez resztę drogi.
W gospodach oczekiwało mnie ciągle jedno i to samo: udawałem się do najlepszej komnaty, gdzie siedziałem jak kołek, otoczony ludzką ciekawością i nieokreślonymi niebezpieczeństwami. Lart tymczasem, jak nienasycony wampir wysysał z karczmarza, sług i gości wszystkie możliwe nowiny, plotki i pogłoski, racząc ich w zamian hojnie anegdotkami o swoim potężnym panu czarowniku. Wieść o naszej podróży rozchodziła się niczym kręgi na wodzie, niepokojąc okolicę i we mnie samym wzbudzając niejasny niepokój…
Kareta podskoczyła tak, że walnąłem głową o jej sufit. Lart smagał konie, pragnąc jak najszybciej dotrzeć do kolejnej gospody. Jechaliśmy wśród pustych pól. Śmiertelnie umęczyła mnie nieustanna trzęsionka, kurz i duchota, lecz myśl o następnej karczmie wydała mi się odstręczająca.
– Mój panie! – krzyknąłem, wychylając się przez okno. – Panie!
Nieco powstrzymał koński pęd, ja zaś, ryzykując upadek pod koła, przedostałem się na kozioł obok niego. Milcząc zrobił mi miejsce.
– Co robimy? Poszukujemy Trzeciej Siły? – zapytałem bezczelnie.
Już otwierał usta, żeby mnie obrugać, lecz tylko zaciął mocniej konie.
– Tchnienie pośród nas – wycedził w końcu przez zęby – Jak pragnę fruwać… „Jej tchnienie jest pośród nas”.
Raul odszedł po ciemku, chyłkiem, z nikim się nie żegnając. Odchodził wiejską drogą, a tymczasem, tak jak wczoraj, wstawał jasny dzień i słońce wschodziło jak zawsze. Krowy i kozy na pastwiskach, strzegące ich psy, wszystko pokładło się na zroszonej trawie, grzejąc się w pierwszych słonecznych promieniach i nie zwracając uwagi na intruza.
Przed nim był mroczny las. Raul pragnął się w nim ukryć. Szedł coraz szybciej, mając przed oczyma przewijające się natrętnie obrazki z dnia wczorajszego, przewijające się powoli, jak wolno cieknąca, mętna rzeka.