Biegnie z chutoru zwiastun złych nowin z otwartymi ustami, lecz krzyku nie słychać. Nad górną wargą pobladłej Liny wystąpiły kropelki potu. Ścieka sos z warząchwi…
Pojawia się szeroka pierś rumaka atamana, zakrywa niebo… Ogromne kopyto depcze krótki cień bezbronnego, słabego człowieka… Lepiej zdechnąć, niż przyznać się do własnej bezsiły. Jestem magiem i umrę jako mag.
Raul zwolnił kroku i wydobył z kieszeni szklaną kulę. Poturlał na dłoni, wpatrując się w igrające na niej słoneczne odblaski. To było zupełne szaleństwo. Banda zabijaków wystraszyła się jego rozpaczliwej determinacji i dziecięcej zabawki.
Marran schował kulę i zorientował się, że znalazł się głęboko w lesie. Musiał iść jakiś czas, gdyż miał wokół siebie wielką, dziewiczą gęstwinę. Słupy słonecznego światła przenikały ją na wskroś, a w głębi serca Raula pojawiła się bezrozumna nadzieja na cud. To niemożliwe, żeby wczorajsze zdarzenie było tylko głupim przypadkiem. Niemożliwe.
Z całą siłą rozbudzonej nadziei Marran przyzwał minioną potęgę…
Początkowo pragnął wywołać wiatr i poruszyć nim nieruchome korony drzew nad głową. Odpowiedzią była bezwietrzna cisza.
Próbował narzucić swą wolę padalcowi, pełznącemu po pniu. Płaz nie zwrócił na to najmniejszej uwagi i zniknął w plątaninie gałęzi.
Raul przystanął. Został okaleczony, pozbawiony na zawsze cząstki siebie. Ciężki, dławiący gardło smutek, który tak długo w sobie tłumił, spadł na niego z podwójną siłą. Nogi ugięły się pod nim, usiadł więc na trawie…
Stary astrolog, mieszkaniec baszty o grubych murach i wąskich strzelnicach, zbierał całe życie magiczne księgi. Nie udało mu się jednak ani jedno zaklęcie.
Starzec miał wspaniałą bibliotekę, składającą się ze starych, niezwykle cennych foliałów, mnóstwo retort do przyrządzania antidotów i lunetę służącą do obserwacji gwiazd. Brakowało mu tylko jednego: magicznego talentu.
– Zadziwiające! – mawiał, spoglądając na Raula z ledwie skrywaną zawiścią.
Raul nonszalancko przewracał stronice, bezdźwięcznie poruszał ustami i wnet uschnięta roślinka w drewnianej donicy rozkwitała niewiadomym sposobem, wydając po chwili owoce podobne do dzikich jabłek, obracających się w złote monety, rozsypujące się z brzękiem po kamiennej posadzce i układające się w mapę gwiezdnego firmamentu. Przejęty staruszek potrząsał głową.
– Zadziwiające…
Marran lubił odwiedzać basztę gwiaździarza, sympatycznego staruszka z jego wszystkimi księgami, lunetą i roślinką w donicy. Astrolog rozkoszował się jego wizytami, uważając je za wielki zaszczyt.
– Niech pan mi powie, Ilmarranien – zapytał raz, zmieszany – kiedy pan się zorientował, że jest magiem?
Marran zamyślił się.
Nie przypominał sobie konkretnego momentu, w którym odczuł po raz pierwszy swój dar. Był natomiast taki dzień, kiedy mały Raul zorientował się, że inni są go pozbawieni.
Miał sześć lat. Chłodna deszczowa wiosna zamieniła ziemię w błotniste grzęzawisko. Właściciel furmanki, przewoźnik węgla, człek już niemłody, usiłował wydobyć swoją furę i konia z lepkiego błocka.
– Co robisz? – zapytał go ze zdziwieniem mały Raul.
Tamten spojrzał tylko ponuro na głupiutkiego dzieciaka i nic nie powiedział.
Raul obszedł wóz dookoła. Zatrzymał się przed koniem, który patrzył na niego nieufnie. Stając na czubkach palców, sięgnął po wodze.
– No, rusz się…
Koń bez trudu ruszył do przodu i wyciągnął wóz na twardą drogę.
Spojrzenie, jakim wynagrodził go węglarz, zapamiętał Marran na resztę życia.
Staruszek gwiaździarz chyba nie był w stanie tego pojąć.
Las się nie kończył, przeciwnie, stawał się coraz gęstszy i ciemniejszy. Raul szedł już wiele godzin. Początkowo słyszał śpiew ptaków nad głową, potem nastała cisza, naruszana tylko skrzypieniem pni sosen i stukaniem dzięcioła. Nagle usłyszał przybliżające się granie myśliwskich rogów.
Szedł równomiernie, bezmyślnie, z opuszczonymi oczami i zaciśniętymi zębami. Było mu wszystko jedno.
Róg zagrał ochryple całkiem blisko. Łamiąc po drodze tratowane gałęzie, wyjechała na leśną drogę grupa jeźdźców. Raul przystanął, oczekując, że myśliwi ruszą w swoją drogę. Ci jednak prędko go otoczyli.
– Kim jesteś?
– Samotnikiem – odparł ostrożnie Raul.
– Włóczęga – stwierdził jeden z łowczych.
– Kłusownik! – zaoponował inny.
Powoli zbliżył się ostatni z jeźdźców o wyglądzie wielmoży.
– Kolejny oberwaniec! – zauważył z odrazą. – Wiesz, nędzniku, co czeka tych, którzy połakomią się na zwierzynę w moim lesie?
Raul miał na końcu języka odzywkę: o, Boże, jeszcze tego brakowało!
Łowcy wyszczerzyli zęby i wymierzyli groty sześciu oszczepów w pierś obcego.
– Czują twą świętą władzę – odparł na chybił trafił i skulił się w oczekiwaniu na cios.
Wielmoża skrzywił się.
– Wiesz, łotrze, kim jestem?
Raul uśmiechnął się żałośnie i odpowiedział z westchnieniem:
– Jest pan potężnym władcą, wasza światłość, ja zaś… jestem tylko skromnym wróżbitą. Jakże mogłem nie rozpoznać… wielmożnego pana?
Końce oszczepów drgnęły lekko, aby po chwili znowu groźnie skierować się w jego stronę.
– Nie mydl mi oczu! Jaki znowu wróżbita?
„Niebiosa, dopomóżcie!” modlił się w duchu Raul i odpowiedział prędko z przekonaniem:
– Wieszczek, znachor, zaklinacz duchów, jasnowidz. Przybyłem na ziemie wielmożnego pana, usłyszawszy o jego… kłopotach…
Raul zaciął się, obawiając się, że powiedział za dużo.
Wielmoża pochylił się, poruszony i wpatrzył pytająco w twarz swojej ofiary. Wycedził podejrzliwie:
– O jakich kłopotach mogłeś słyszeć, włóczęgo?
Raul dostrzegł w czujnych oczach tamtego, że trafił w dziesiątkę. Wyczuł przez skórę możliwość ratunku i skorzystał z tej drogi.
– Jaśnie pan wie najlepiej – odparł znacząco i wskazał oczyma łowczych.
Wielmoża zachwiał się w siodle. Marran czekał, przestępując z nogi na nogę.
– Pójdziesz z nami – rzucił wielmoża i zawrócił rumaka.
Gabinet księcia w jego przepysznym zamku łączył w sobie cechy muzeum myślistwa i perfumerii. Wiszące na ścianach pęki oręża i wypchane jelenie głowy sąsiadowały ze słodkimi obrazkami, na których złączone dzióbkami gołąbki unosiły się nad główkami prześlicznych pasterek. Stolik i kominek zastawione były masą wonnych flakoników. Raulowi kręciło się w głowie od ciężkiego, gęstego zapachu pachnideł.
Przebył długą drogę, zwykłym krokiem i biegiem, przytroczony za pasek do końskiego siodła. Potem trafił do cuchnącej celi, z której nie było żadnej drogi ucieczki. Teraz niewprawnymi dłońmi tasował talię kart, szukając rozpaczliwie w myślach sposobu ratunku. Na razie go nie widział.
Książę siedział w fotelu naprzeciwko. Nad jego głową wisiał na ścianie wielki łeb dzika, kolejne myśliwskie trofeum. Łby zwierza i arystokraty były do siebie bliźniaczo podobne.
Raul miał spocone dłonie. Zbawienna myśl nadal się nie pojawiła. Z rozpaczą rzucił karty na stół.
– Ta talia jest nieodpowiednia, wasza światłość. Padało na nią światło księżyca w pełni.
Książę cmoknął z niezadowolenia, ale się nie sprzeciwił. Na jego znak lokaj przyniósł nową talię.
Twarz książęca i dziczy pysk zlewały się w oczach Raula w jedną plamę. Nie było sensu ciągnąć tego dłużej, zaczął więc przerywanym głosem:
– Wiele kłopotów i niebezpieczeństw otacza waszą wysokość…
Książę zasępił się.
– Wojowniczy sąsiedzi łakomią się na włości i bogactwa waszej wielmożności…