– Przynętą? – powtórzyłem, wzdrygając się.
Skrzywił się nieprzyjemnie.
– W znaczeniu przenośnym… Chodzi mi o to, żeby całe zainteresowanie skupiło się na tobie. Jak pragnę fruwać, ktoś już dawno powinien był się tobą zainteresować!
Zaczął przechadzać się po komnacie, zacierając dłonie ze złowieszczym uśmieszkiem.
– Powinno się coś stać… Wreszcie się objawi… Najwyższy czas! Chyba że Orwin kompletnie zwariował!
– Panie – spytałem ostrożnie – nadal poszukujemy Trzeciej Siły?
Zatrzymał się i odpowiedział po chwili:
– Szukamy kogoś, kto nam powie, czym ona jest.
Ostatnie słowa przytłumiły kuranty ratuszowego zegara. Wybiła piąta. Ledwie ucichło ostatnie uderzenie, ktoś zapukał nieśmiało do drzwi.
– Panie czarodzieju, przybył posłaniec…
– Z zaproszeniem – mruknął Lart.
Było to istotnie zaproszenie, różowy, ozdobny i nasycony wonnościami bilecik. W prawym górnym rogu pysznił się herb miasta Karat, na który składały się same groźne symbole: kopie, piki i lwy z wyszczerzonymi kłami. Pośrodku, w bogatej ramce widniał tekst zaproszenia szanownego pana czarownika na bankiet wydawany przez burmistrza w ratuszu o ósmej wieczorem.
Zjawiliśmy się tam przed dziewiątą.
Szedłem przodem, odziany w aksamit, wzbudzając szacunek samym swoim wyglądem. Tuż za mną postępował Lart, w ciemnym stroju służącego. Straż przy wejściu zasalutowała nam, chrzęszcząc żelaznymi pancerzami.
Następne pół godziny przyjmowałem wyrazy oddania. Damy dygały w reweransach, uśmiechały się marząco, muskając mnie brzegami krynolin. W jasnym blasku niezliczonych świec w kandelabrach przemykali zręcznie lokaje. Błądziłem w rozszczebiotanej gęstwinie piór i koronek, ściskając czyjeś dłonie i całując niektóre, z nadzieją, że całuję te, które należy. Burmistrz, człek łysawy i niewysoki, cały czas kłaniał się i uśmiechał. Lart dawno zniknął mi z oczu.
Udało mi się dojrzeć przez półotwarte drzwi do sąsiedniej sali wspaniale zastawiony, długaśny stół. Na ten widok moje serce zabiło szybciej i radośniej.
Na razie jednak nie proszono do stołu, tymczasem bowiem wystrojone towarzystwo przeniosło się do drugiego pomieszczenia, które okazało się salą posiedzeń rady miejskiej. Burmistrz zajął swój fotel na podwyższeniu, pozostali rozsiedli się na długich drewnianych ławach.
Posadzony na honorowym miejscu w pobliżu burmistrza, uświadomiłem sobie z nagłym lękiem, że jak dotychczas nie starałem się wypełnić zadania powierzonego mi przez maga. Od chwili, gdy wstąpiłem w progi ratusza, nie zdobyłem się nawet na jedną celną sentencję. Zacząłem się rozglądać, zastanawiając się, z kim mógłbym podzielić się wieścią o strasznej tajemnicy. W tym jednak momencie burmistrz podniósł się, wymachując dzwonkiem.
– Zacni mieszczanie… Cała nasza śmietanka zebrała się tu dzisiaj, aby powitać drogiego gościa…
Rzeczona śmietanka westchnęła z zachwytu. Fotel zakołysał się pode mną i zdałem sobie sprawę, że uniósł się i zawisł dość wysoko nad podłogą.
„Lart!” – pomyślałem, zalewając się potem i zaciskając ze wszystkich sił palce dłoni na podłokietnikach.
Ochłonąwszy z zaskoczenia, miejscowa śmietanka nagrodziła mnie brawami. Burmistrz klaskał najgłośniej ze wszystkich.
– Tak, drodzy państwo! Nieczęsto zaszczyca nas prawdziwy mag, taki jak pan Damir, choć przecież nasze miasto do najgorszych nie należy! W zeszłym miesiącu kasę miejską zasilił cech kuśnierzy, a cech foluszników zwrócił dług z poprzedniego miesiąca. Połowa tych pieniędzy poszła na remont muru zachodniego, następnie ćwierć na fajerwerki z okazji Dnia Wszelkiej Radości, pozostałe zaś fundusze…
Rozpaczliwie szukałem wzrokiem Larta, ale nigdzie go nie widziałem. Na sali rozlegały się ciche pomruki, nikt jednak nie objawiał zniecierpliwienia. Mój fotel kołysał się nad podłogą, co nikogo specjalnie nie dziwiło. Tymczasem przemowa burmistrza płynęła powoli i rozlewnie, niczym spokojna rzeka, której daleko jeszcze do ujścia w morze.
W sali robiło się coraz bardziej duszno. Damy namiętnie machały wachlarzami. Paradny strój z aksamitu oblepiał mnie niczym mokry bandaż.
– Mam nadzieję, że wszyscy zacni mieszczanie właściwie ocenili moją skromność i uczciwość – kontynuował burmistrz.
Zdałem sobie sprawę, że dawno minęła pora obiadu, a kolacja wydawała się w tej sytuacji dosyć odległą sprawą. Poczułem ssanie w żołądku. Pociekła mi ślinka, a palce na poręczach fotela zagięły się kurczowo. Wargi miałem spierzchnięte i to było najgorsze ze wszystkiego, jako że kielich z wodą stał na stoliku przed burmistrzem i nie mogłem tam dosięgnąć. Obracałem w ustach wyschniętym językiem, dumając ze smutkiem, że zadanie powierzone mi przez Larta będzie niewykonalne, dopóki skromny i uczciwy burmistrz się po prostu nie zamknie.
Nareszcie dojrzałem swego pana.
Stał w bocznym przejściu, skryty częściowo za aksamitną kotarą i rozmawiał żywo z bufetową. Domyśliłem się, że nią jest, widząc trzymaną przez nią wielką tacę z napojami. Legiar wziął właśnie z tacy kielich na smukłej nóżce i upił z niego łyk złocistobursztynowego, skrzącego się płynu… Pod powiekami zapiekły mnie łzy wściekłości.
Lart obejrzał się, jakby na zawołanie i zerknął uważnie na burmistrza, który się wnet rozkaszlał, dosłownie się dławiąc. Przemówienie zostało przerwane. Obecni na sali obserwowali z ciekawością, jak złotousty ojciec miasta usiłował z trudem wydobyć z siebie dalsze słowa, lecz zdobył się jedynie na chrapliwe rzężenie.
Poddając się, burmistrz spojrzał na słuchaczy z niemym wyrzutem, a potem machnął ręką, jakby odganiał natrętną muchę. Gest ów okazał się znaczący.
Wytworna elita poderwała się ze swoich miejsc i pospieszyła czym prędzej tam, gdzie od dawna czekał suto zastawiony stół. Mój fotel wylądował na podłodze z wielkim hukiem. Prostując zdrętwiałe nogi, udałem się w ślad za tamtymi, lekko kulejąc.
Nim dotarłem na miejsce, przy stole nie było już ani jednego wolnego miejsca. Brzęczały widelce, dzielnie pracowały szczęki, miażdżąc zębami wykwintne potrawy. Podszedłem do zasiadającego w końcu stołu włodarza i rzekłem, usiłując brzmieć odpowiednio zagadkowo:
– Och, jak ciężko nosić w sercu taką tajemnicę…
Burmistrz spojrzał na mnie z ukosa, nie odrywając się od pełnego talerza i rozciągnął zatłuszczone wargi w przychylnym uśmiechu. Odpowiedział, nie przestając przeżuwać:
– O… ardzo… yszna… otrawa… anie… agu!
Chwilę przy nim postałem, lecz burmistrz najwyraźniej uznał swoją odpowiedź za wystarczającą i nie poświęcił mi więcej uwagi. Zacząłem spacerować wokół stołu zgodnie z ruchem wskazówek zegara.
Obżarstwo osiągnęło apogeum. Próbowałem zagadać do niektórych żarłoków, lecz było to równie bezowocne, jak nauczyć tokującego głuszca ludzkiej mowy. Biegający z tacami lokaje co pewien czas wpadali na mnie, niemal zbijając z nóg. Uskakując przed jednym z nich, zamachałem rękami, starając się zachować równowagę i cudownym sposobem wylądowałem na bladoróżowej, wspaniałej krynolinie.
Uniosłem oczy i ujrzałem ciasno ściągnięty gorset, nieco wyżej krągłe, obnażone ramiona, a jeszcze wyżej prześliczną rumianą twarzyczkę lekko zaskoczonej blondynki. Mój upadek okazał się największym sukcesem tego wieczoru.
Zaraz potem, gdy wyjąkałem przeprosiny i usprawiedliwienia, rozpoczęliśmy miłą rozmowę. Poskarżyłem się na ciężką dolę czarnoksiężników, spowodowaną koniecznością nieustannego chronienia sekretów. Jakiś czas potem całowałem białą, pachnącą, upierścienioną rączkę. Nagle dama krzyknęła z oburzeniem, widząc jak jej sąsiadka w opinającym obfite kształty zielonym aksamicie próbowała ściągnąć z jej talerzyka kawałek pieczeni. Natychmiast zostałem zapomniany, a próba podjęcia dalszej rozmowy okazała się nieudana. Ślicznotka zmuszona była z podwójną uwagą chronić resztki zdobyczy.